Warning: Constant WP_MEMORY_LIMIT already defined in /home/colorizedspz/ftp/metropolitan/www/wp-config.php on line 91
Prawdziwa sztuka to ta, którą dotkniesz i powąchasz – Metropolitan Silesia

Prawdziwa sztuka to ta, którą dotkniesz i powąchasz

Agnieszka Twaróg-Kanus i Jacek Adamczyk
Agnieszka Twaróg-Kanus i Jacek Adamczyk

Fot. Maja Maciejko

Czy Można mówić o kompetentnym artyście? Co Państwo sądzą o takim określeniu?
Prof. Kalarus: Ja w ogóle nie znoszę takich określeń, takiego nazywania na siłę.
Monika Starowicz: Tu kręcimy się wokół meritum, bo w moim rozumieniu kompetentny artysta to jest ten, który posiada warsztat twórczy, szlifowany dzięki pracy twórczej, poszerzaniu wiedzy i umiejętności. I to są nasze kompetencje.

Co jest ważniejsze: forma, czy treść?
(P.K.): Był taki malarz Jerzy Duda-Gracz, który malował treści, a odbiorca nie miał nic do powiedzenia. (śmieje się) Ale są również tacy twórcy, którzy stosują metaforę czy treści, przechodzące jedna w drugą. Oni niekonwencjonalnie bawią się tłem, formą, techniką, drugim dnem. Potem ludzie pytają: Co ten wariat chciał przez to powiedzieć?

(M.S): No tak, ale potem powstają takie dzieła, jak na przykład polichromie Profesora i jego żony Joanny Piech realizowane w kościołach, które są ludziom bardzo potrzebne. Te dzieła przez zachwyt wspierają rozwój duchowy wiernych. Bo piękno jest niezwykle stymulujące. Niedawno po raz pierwszy w swojej karierze malowałam murale w głubczyckim muzeum i rosło mi serce, gdy przychodzili ludzie i mówili, że to, co maluje jest piękne. Cieszyli się, że sztuka zmienia ich otoczenie i czyni je piękniejszym. Sztuka, zwłaszcza w tak trudnych czasach jest ludziom bardzo potrzebna.

(P.K): A propos tego co Monika powiedziała, kiedyś zadzwonił do mnie architekt z propozycją wykonania polichromii wnętrza kościoła w Tychach – oczywiście podjęliśmy się tego wyzwania w duecie z moją żoną.

(M.S.): Ludzie kochają malowidła Romana i Joanny. Ten kościół jest naprawdę przecudowny, to jest magia, którą koniecznie trzeba zobaczyć i przeżyć. To kosciół pod wezwaniem św. Karoliny Kózkówny w Tychach. Kolejne zachwycające dzieło, o którym Profesor jeszcze nie powiedział, znajduje się w krypcie arcybiskupów w katowickiej archikatedrze Chrystusa Króla. Od lipca już będzie można oglądać te piękne mistyczne polichromie autorstwa duetu Piech/Kalarus inspirowane Apokalipsą św. Jana.

(P.K.): Ostatnio zaproponowano mi wykonanie sześciu murali. Zatem namalowałem projekty, a mój kolega prof. Ksawery Kaliski, kierownik Katedry Nowych Mediów wszystko to przetworzył na język multimediów. Zrobił to pięknie! Tak powstało muzeum sławnych postaci Śląska. To muzeum składa się z kilku sal i każda sala przedstawia ludzi nauki, kultury i sztuki, etc. związanych ze Śląskiem. A na koniec przechodzi się do krypty grobowej biskupów, o której wspomniała Monika.

Kto, albo co państwa inspiruje?
(M.S.): Mnie osobiście inspiruje świat, który mnie otacza, ludzie, których spotykam i artyści z którymi blisko współpracuję. Wielką inspiracją dla mnie jako mój Mistrz jest Roman. Pokazał mi, jak wspaniała jest sztuka plakatu. Będąc na studiach oczywiście chciałam być sławną
i ekscentryczną malarką, a projektowanie to zdecydowanie nie była moja bajka. Dzięki inspiracji, jaką dawał nam nasz Profesor wraz z kolegami z roku zaczęliśmy z powodzeniem tworzyć plakaty. Rozwijał nam skrzydła, a my też w jakiś sposób inspirowaliśmy jego. To pokazuje że tak naprawdę my uczymy naszych studentów, a oni nas. Przynoszą swoje fascynacje, odkrywają nowe rejony, których my, jako starsze pokolenie nie znamy. Są to często bardzo interesujące dzieła czy twórcy.

(P.K.): Monika to wszystko ładnie powiedziała. Nic dodać nic ująć.

Pan Profesor na przestrzeni czasu: kiedyś i dziś
(P.K.): Zawsze fascynowałem się samolotami i chciałem zostać lotnikiem, ale okazało się, że niestety nie mam ścisłego umysłu, który pozwoliłby mi opanować te wszystkie techniczne szczegóły. Jakkolwiek fruwanie jest stałym elementem mojej twórczości. Od dziecka malowałem samoloty, które
z czasem często przeradzały się w latające, anioły, diabły czy koty. Poza tym, zawsze ekscytowały mnie wielkie Zeppeliny. Do tego stopnia, że gdybym miał pieniądze, to w ostatnią drogę zbudowałbym sobie takiego Zeppelina, odleciał i na wszystko patrzył z góry. Miałem bardzo fajne dzieciństwo. Mój ojciec przynosił do domu wszystkie pisma jakie wtedy były na rynku, a było tego naprawdę sporo. Kupował nam mnóstwo książek o sztuce, szczególnie albumów wydanych w Związku Radzieckim. One były bardzo pięknie wydane i tanie, tylko strasznie śmierdziały klejem stolarskim, co mnie na jakiś czas zniechęciło do sztuki dawnej. Dopiero jak pojawiły się na rynku książeczki Disney’a, które pachniały
i wtedy odkrywałem sztukę na nowo. Czytałem wszystkie serie Tygrysa, Miniatur Morskich, książki o wojnie dla chłopców. W komunie marzyliśmy o czymś kolorowym, dążyliśmy do normalności. I ja tak nasiąkałem pomału tym wszystkim.

(M.S.): To prawda. Moja mama też znosiła do domu książki
z księgarni radzieckiej. Całe mnóstwo tych albumów mam do dziś. Tata z kolei zaraził mnie muzyką – zostało mi po nim chyba ze 100 winyli. Tu w pracowni też zawsze była muzyka. Pan Profesor świetnie gra na gitarze i na basie. Założyliśmy nawet nieoficjalnie pracowniany zespół, gdzie Profesor był gitarzystą, a ja wokalistką i graliśmy w wolnych chwilach stare rockowe hity z lat 60-tych i 70-tych.

(P.K.): A dawniej, kiedy Monika jeszcze nie studiowała, grałem z kolegami bluesa. To było jeszcze w szkole średniej. Przychodzili do mnie koledzy, mama robiła kanapki, tata przynosił wino, rozmawialiśmy o muzyce i sztuce. Potem niestety skończyło się to, bo każdy z nas poszedł w swoją stronę. Razem z Profesorem Romanem Nowotarskim – wybitnym malarzem i moim przyjacielem graliśmy
w pracowni. Studenci malowali a my graliśmy, będąc dla nich nierzadko modelami. No i tak też pojawiła się Monika.

(M.S.): To była tak zwana „instytucja wolnego słuchacza”. Przy pierwszym podejściu nie dostałam się na studia,
a nie wyobrażałam sobie innej drogi niż ASP. To był dla mnie rok intensywnej pracy jako modelka, ale i nauki pod okiem Profesorów – Nowotarskiego i Kalarusa. Pozowałam, obserwowałam, doświadczałam, chłonęłam wszystko. Bardzo dużo dała mi pozytywna energia, przyjazność, otwartość Profesorów. Po roku miałam fantastyczną teczkę z pracami
i dostałam się na studia na trzecim miejscu.

(P.K.): Monika została moją asystentką bo była po prostu najlepsza, ona przewodziła wszystkim. Wymyślała z kolegami z roku różne akcje, happeningi, wystawy, działania na żywo. Mieli grupę artystyczną i działali razem przez okres studiów organizując m. in. akcje graficzne, plakatowe i malarskie na katowickim Rynku.

Czy było jakieś dzieło malarskie, muzyczne, kontrowersyjne które Państwa poruszyło?
(M.S.): Nie lubię brudnej, brzydkiej sztuki. Czasem nie rozumiem tego przekazu, ale nie neguję takich działań. Nie jest to zdecydowanie mój świat, bo uważam, że odbiorca potrzebuje otaczać się pięknem. Świat bywa brudny
i brzydki, nie musimy tej energii powielać. Im jestem starsza, tym bardziej doceniam kunszt i warsztat starych mistrzów. Chciałabym potrafić tak pięknie malować.

(P.K.): Uwielbiam całą sztukę art deco, piękną secesję. Oczywiście są takie obrazy, które zapamiętałem przez to, że były tak brzydkie, tak ohydne, że nie mogłem na nie patrzeć, ale jednak są w moich myślach. Mam kolegę, który drukował takie plakaty – na kiepskim papierze, trochę niechlujnie, na sitodruku, najgorszą farbą. Widziałem te plakaty
i zastanawiałem się, jak on może tak tworzyć. A on wysyłał te plakaty w świat na różnego rodzaju wystawy, biennale i dostawał nagrody. Zyskiwał na tym, że był inny – taki szorstki. To dla eleganckiego technologicznie zachodniego świata było novum. Nie lubię określenia artysta, bo artysta to jest ktoś śmiertelnie poważny, kto tworzy i godnie z tego żyje. Artysta plastyk powinien mieć swojego menadżera, podobnie jak muzycy.

(M.S.): Instytucja marszanda jest bardzo potrzebna. Nikt nie uczył nas na Akademii, jak wyceniać swoje dzieła ani skutecznej autopromocji, żebyśmy wiedzieli, jak uczciwie
i godnie sprzedać się. To ułatwiłoby nam funkcjonowanie
w naszym zawodzie.

(P.K.): Pamiętam, że dawniej był taki ministerialny cennik, który wyznaczał wartość dzieła. Teraz przy wolnym rynku jest tak, że młodsze pokolenie jest bardziej ekonomicznie świadome niż my. Oni radzą sobie w tej kwestii zdecydowanie lepiej.

W procesie tworzenia plakatów nie posługuje się Pan technikami komputerowymi lecz sitodrukiem. Dlaczego nowoczesne technologie omija Pan i z czego to wynika?
(P.K.): Nie nauczyłem się obsługi komputera
i oprogramowania. Ludzie zawsze najbardziej cenili moje prace stworzone ręcznie. Uwielbiam tradycyjne narzędzia, więc moje plakaty maluję. Przekazuję potem te projekty moim współpracownikom, którzy to skanują, retuszują i wysyłają gotowe pliki do drukarni. Kiedy byłem młody
i odwiedzałem różne galerie, na przykład w Zakopanem była galeria, gdzie było dużo oryginalnych prac Jana Młodożeńca. Oglądałem je z zachwytem i wręcz wąchałem te obrazy. To jest ta autentyczność. W bibliotece w Sosnowcu pani dyrektor ma na ścianach oprawionych sporo oryginałów plakatów, które dla nich zaprojektowałem. Podobnie jest w katowickim teatrze Ateneum, dla którego zrealizowałem kilka scenografii. Ci, którzy tworzą na komputerach mają tylko wydruki, których nie można dotknąć, powąchać. To wygląda jak reprodukcja. Kocham sitodruk za jego żywą materię graficzną.

Brał pan udział w ponad 300 wystawach na całym świecie. Które były dla Pana najważniejsze?
(P.K.): Na większości z nich nie byłem. Były tam tylko moje prace. Bardzo ważne były wystawy, które fantastycznie organizował znany na całym świecie krakowski kolekcjoner Krzysztof Dydo. Przez wiele lat byłem jednym z jego „nadwornych projektantów”. Krzysztof często dzwonił, zamawiał plakaty, współpracowaliśmy. On jest najważniejszym ambasadorem polskiego plakatu. Dla niego stworzyłem około sto, dwieście plakatów. Co jakiś czas organizował mi wystawy na całym świecie i tak objechaliśmy z tymi wystawami całą Europę, a nawet byliśmy w Stanach. Pewnego razu Krzysztof zaprosił mnie do Chile i okazało się, że chilijczycy kochają polski plakat. Byłem siódmym polskim plakacistą, który odwiedził ten piękny kraj.

Pani Moniko. Jak współpracuje się z kimś takim jak Profesor Kalarus?
(M.S.): Fantastycznie. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem artystyczną córką Kalarusa. Gdy Profesor zaproponował mi współpracę to był dla mnie wielki zaszczyt. Początki nie były wcale łatwe. Gdy zostałam świeżo upieczoną asystentką, Roman od razu rzucił mnie na szerokie wody i oświadczył, że wyjeżdża właśnie do Tel Awiwu, aby przeprowadzić warsztaty z tamtejszymi studentami, a ja miałam zaopiekować się pracownią. Nie jest łatwo przeprowadzić samotnie korektę kolegom czy koleżankom, z którymi pół roku wcześniej jeszcze chadzało się na piwo. Nasza współpraca z Profesorem trwa ponad dwadzieścia lat. To czas niezliczonych rozmów, inspiracji, działań. Najpierw on rozwijał moje skrzydła,
a potem już rozwijaliśmy je razem naszym studentom próbując ich pozytywnie motywować. Wiem, że jest dumny ze swoich absolwentów i każdego ich sukcesu. A my wszyscy jesteśmy dumni z bycia kalarusowymi dziećmi.

Profesor Kalarus prywatnie. Co Pan robi w wolnym czasie?
Jakie ma Pan hobby?
(P.K.): Uciekam do pracowni i wycinam. Jak mówiłem wcześniej miałem strasznie dużo gazet, które przynosił do domu mój ojciec, a po upadku komuny pojawiły się na rynku różne czasopisma dla panów, które oczywiście kupowałem. Ja z tych wycinanek tworzę kolaże, bo uważam, że z wszystkich rzeczy, które kiedyś służyły, a teraz stały się niepotrzebne można zrobić nową wartość. Moja żona i syn widząc jak zaczynam wycinać żartują: Ojciec co ty robisz? Przecież powiedzą że jesteś erotoman! Z tych erotycznych wycinanek powstają jednak rzeczy całkiem niesprośne jak na przykład eskadra samolotów czy dziwnych helikopterów i nikt nie wie że powstają one z takich pisemek. Mało tego – kiedyś miałem wystawę, gdzie oprócz grafik i plakatów pokazałem właśnie te kolaże i podeszła do mnie pewna pani – Polka mieszkająca w Niemczech. Kupiła wtedy chyba dziesięć prac. Później, jak bywała w Polsce kupowała następne. Zapytałem: co Ty z tym robisz? Jak to co? Wieszam w domu. Przychodzimy
z mężem po pracy, siadamy, pijemy wino i patrzymy na tego Kalarusa – odpowiedziała. Mam wokół siebie pełno takich „pozytywnych wariatów”, którzy szczególnie przed świętami, kupują ode mnie kolaże, a potem rozdają je rodzinie czy przyjaciołom jako prezenty. Często, gdy idę z wizytą do znajomego lekarza, to zanoszę mu jeden z moich kolaży, co sprawia mu zawsze wielką radość.

Używamy plików cookies w celu realizacji usług i prowadzenia statystyk. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia swojej przeglądarki i zrezygnować z cookies. Przechodząc dalej wyrażasz zgodę na używane przez nas pliki cookies Polityka prywatności.