Warning: Constant WP_MEMORY_LIMIT already defined in /home/colorizedspz/ftp/metropolitan/www/wp-config.php on line 91

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /home/colorizedspz/ftp/metropolitan/www/wp-config.php:91) in /home/colorizedspz/ftp/metropolitan/www/wp-includes/feed-rss2.php on line 8
Osobowości – Metropolitan Silesia http://metropolitansilesia.pl Tue, 06 Sep 2022 16:38:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.1.6 http://metropolitansilesia.pl/wp-content/uploads/2018/11/fav-150x150.jpg Osobowości – Metropolitan Silesia http://metropolitansilesia.pl 32 32 Prawdziwa sztuka to ta, którą dotkniesz i powąchasz http://metropolitansilesia.pl/2022/09/06/prawdziwa-sztuka-to-ta-ktora-dotkniesz-i-powachasz/ Tue, 06 Sep 2022 16:34:29 +0000 http://metropolitansilesia.pl/?p=4001

Prawdziwa sztuka to ta, którą dotkniesz i powąchasz

Agnieszka Twaróg-Kanus i Jacek Adamczyk
Agnieszka Twaróg-Kanus i Jacek Adamczyk

Fot. Maja Maciejko

Czy Można mówić o kompetentnym artyście? Co Państwo sądzą o takim określeniu?
Prof. Kalarus: Ja w ogóle nie znoszę takich określeń, takiego nazywania na siłę.
Monika Starowicz: Tu kręcimy się wokół meritum, bo w moim rozumieniu kompetentny artysta to jest ten, który posiada warsztat twórczy, szlifowany dzięki pracy twórczej, poszerzaniu wiedzy i umiejętności. I to są nasze kompetencje.

Co jest ważniejsze: forma, czy treść?
(P.K.): Był taki malarz Jerzy Duda-Gracz, który malował treści, a odbiorca nie miał nic do powiedzenia. (śmieje się) Ale są również tacy twórcy, którzy stosują metaforę czy treści, przechodzące jedna w drugą. Oni niekonwencjonalnie bawią się tłem, formą, techniką, drugim dnem. Potem ludzie pytają: Co ten wariat chciał przez to powiedzieć?

(M.S): No tak, ale potem powstają takie dzieła, jak na przykład polichromie Profesora i jego żony Joanny Piech realizowane w kościołach, które są ludziom bardzo potrzebne. Te dzieła przez zachwyt wspierają rozwój duchowy wiernych. Bo piękno jest niezwykle stymulujące. Niedawno po raz pierwszy w swojej karierze malowałam murale w głubczyckim muzeum i rosło mi serce, gdy przychodzili ludzie i mówili, że to, co maluje jest piękne. Cieszyli się, że sztuka zmienia ich otoczenie i czyni je piękniejszym. Sztuka, zwłaszcza w tak trudnych czasach jest ludziom bardzo potrzebna.

(P.K): A propos tego co Monika powiedziała, kiedyś zadzwonił do mnie architekt z propozycją wykonania polichromii wnętrza kościoła w Tychach – oczywiście podjęliśmy się tego wyzwania w duecie z moją żoną.

(M.S.): Ludzie kochają malowidła Romana i Joanny. Ten kościół jest naprawdę przecudowny, to jest magia, którą koniecznie trzeba zobaczyć i przeżyć. To kosciół pod wezwaniem św. Karoliny Kózkówny w Tychach. Kolejne zachwycające dzieło, o którym Profesor jeszcze nie powiedział, znajduje się w krypcie arcybiskupów w katowickiej archikatedrze Chrystusa Króla. Od lipca już będzie można oglądać te piękne mistyczne polichromie autorstwa duetu Piech/Kalarus inspirowane Apokalipsą św. Jana.

(P.K.): Ostatnio zaproponowano mi wykonanie sześciu murali. Zatem namalowałem projekty, a mój kolega prof. Ksawery Kaliski, kierownik Katedry Nowych Mediów wszystko to przetworzył na język multimediów. Zrobił to pięknie! Tak powstało muzeum sławnych postaci Śląska. To muzeum składa się z kilku sal i każda sala przedstawia ludzi nauki, kultury i sztuki, etc. związanych ze Śląskiem. A na koniec przechodzi się do krypty grobowej biskupów, o której wspomniała Monika.

Kto, albo co państwa inspiruje?
(M.S.): Mnie osobiście inspiruje świat, który mnie otacza, ludzie, których spotykam i artyści z którymi blisko współpracuję. Wielką inspiracją dla mnie jako mój Mistrz jest Roman. Pokazał mi, jak wspaniała jest sztuka plakatu. Będąc na studiach oczywiście chciałam być sławną
i ekscentryczną malarką, a projektowanie to zdecydowanie nie była moja bajka. Dzięki inspiracji, jaką dawał nam nasz Profesor wraz z kolegami z roku zaczęliśmy z powodzeniem tworzyć plakaty. Rozwijał nam skrzydła, a my też w jakiś sposób inspirowaliśmy jego. To pokazuje że tak naprawdę my uczymy naszych studentów, a oni nas. Przynoszą swoje fascynacje, odkrywają nowe rejony, których my, jako starsze pokolenie nie znamy. Są to często bardzo interesujące dzieła czy twórcy.

(P.K.): Monika to wszystko ładnie powiedziała. Nic dodać nic ująć.

Pan Profesor na przestrzeni czasu: kiedyś i dziś
(P.K.): Zawsze fascynowałem się samolotami i chciałem zostać lotnikiem, ale okazało się, że niestety nie mam ścisłego umysłu, który pozwoliłby mi opanować te wszystkie techniczne szczegóły. Jakkolwiek fruwanie jest stałym elementem mojej twórczości. Od dziecka malowałem samoloty, które
z czasem często przeradzały się w latające, anioły, diabły czy koty. Poza tym, zawsze ekscytowały mnie wielkie Zeppeliny. Do tego stopnia, że gdybym miał pieniądze, to w ostatnią drogę zbudowałbym sobie takiego Zeppelina, odleciał i na wszystko patrzył z góry. Miałem bardzo fajne dzieciństwo. Mój ojciec przynosił do domu wszystkie pisma jakie wtedy były na rynku, a było tego naprawdę sporo. Kupował nam mnóstwo książek o sztuce, szczególnie albumów wydanych w Związku Radzieckim. One były bardzo pięknie wydane i tanie, tylko strasznie śmierdziały klejem stolarskim, co mnie na jakiś czas zniechęciło do sztuki dawnej. Dopiero jak pojawiły się na rynku książeczki Disney’a, które pachniały
i wtedy odkrywałem sztukę na nowo. Czytałem wszystkie serie Tygrysa, Miniatur Morskich, książki o wojnie dla chłopców. W komunie marzyliśmy o czymś kolorowym, dążyliśmy do normalności. I ja tak nasiąkałem pomału tym wszystkim.

(M.S.): To prawda. Moja mama też znosiła do domu książki
z księgarni radzieckiej. Całe mnóstwo tych albumów mam do dziś. Tata z kolei zaraził mnie muzyką – zostało mi po nim chyba ze 100 winyli. Tu w pracowni też zawsze była muzyka. Pan Profesor świetnie gra na gitarze i na basie. Założyliśmy nawet nieoficjalnie pracowniany zespół, gdzie Profesor był gitarzystą, a ja wokalistką i graliśmy w wolnych chwilach stare rockowe hity z lat 60-tych i 70-tych.

(P.K.): A dawniej, kiedy Monika jeszcze nie studiowała, grałem z kolegami bluesa. To było jeszcze w szkole średniej. Przychodzili do mnie koledzy, mama robiła kanapki, tata przynosił wino, rozmawialiśmy o muzyce i sztuce. Potem niestety skończyło się to, bo każdy z nas poszedł w swoją stronę. Razem z Profesorem Romanem Nowotarskim – wybitnym malarzem i moim przyjacielem graliśmy
w pracowni. Studenci malowali a my graliśmy, będąc dla nich nierzadko modelami. No i tak też pojawiła się Monika.

(M.S.): To była tak zwana „instytucja wolnego słuchacza”. Przy pierwszym podejściu nie dostałam się na studia,
a nie wyobrażałam sobie innej drogi niż ASP. To był dla mnie rok intensywnej pracy jako modelka, ale i nauki pod okiem Profesorów – Nowotarskiego i Kalarusa. Pozowałam, obserwowałam, doświadczałam, chłonęłam wszystko. Bardzo dużo dała mi pozytywna energia, przyjazność, otwartość Profesorów. Po roku miałam fantastyczną teczkę z pracami
i dostałam się na studia na trzecim miejscu.

(P.K.): Monika została moją asystentką bo była po prostu najlepsza, ona przewodziła wszystkim. Wymyślała z kolegami z roku różne akcje, happeningi, wystawy, działania na żywo. Mieli grupę artystyczną i działali razem przez okres studiów organizując m. in. akcje graficzne, plakatowe i malarskie na katowickim Rynku.

Czy było jakieś dzieło malarskie, muzyczne, kontrowersyjne które Państwa poruszyło?
(M.S.): Nie lubię brudnej, brzydkiej sztuki. Czasem nie rozumiem tego przekazu, ale nie neguję takich działań. Nie jest to zdecydowanie mój świat, bo uważam, że odbiorca potrzebuje otaczać się pięknem. Świat bywa brudny
i brzydki, nie musimy tej energii powielać. Im jestem starsza, tym bardziej doceniam kunszt i warsztat starych mistrzów. Chciałabym potrafić tak pięknie malować.

(P.K.): Uwielbiam całą sztukę art deco, piękną secesję. Oczywiście są takie obrazy, które zapamiętałem przez to, że były tak brzydkie, tak ohydne, że nie mogłem na nie patrzeć, ale jednak są w moich myślach. Mam kolegę, który drukował takie plakaty – na kiepskim papierze, trochę niechlujnie, na sitodruku, najgorszą farbą. Widziałem te plakaty
i zastanawiałem się, jak on może tak tworzyć. A on wysyłał te plakaty w świat na różnego rodzaju wystawy, biennale i dostawał nagrody. Zyskiwał na tym, że był inny – taki szorstki. To dla eleganckiego technologicznie zachodniego świata było novum. Nie lubię określenia artysta, bo artysta to jest ktoś śmiertelnie poważny, kto tworzy i godnie z tego żyje. Artysta plastyk powinien mieć swojego menadżera, podobnie jak muzycy.

(M.S.): Instytucja marszanda jest bardzo potrzebna. Nikt nie uczył nas na Akademii, jak wyceniać swoje dzieła ani skutecznej autopromocji, żebyśmy wiedzieli, jak uczciwie
i godnie sprzedać się. To ułatwiłoby nam funkcjonowanie
w naszym zawodzie.

(P.K.): Pamiętam, że dawniej był taki ministerialny cennik, który wyznaczał wartość dzieła. Teraz przy wolnym rynku jest tak, że młodsze pokolenie jest bardziej ekonomicznie świadome niż my. Oni radzą sobie w tej kwestii zdecydowanie lepiej.

W procesie tworzenia plakatów nie posługuje się Pan technikami komputerowymi lecz sitodrukiem. Dlaczego nowoczesne technologie omija Pan i z czego to wynika?
(P.K.): Nie nauczyłem się obsługi komputera
i oprogramowania. Ludzie zawsze najbardziej cenili moje prace stworzone ręcznie. Uwielbiam tradycyjne narzędzia, więc moje plakaty maluję. Przekazuję potem te projekty moim współpracownikom, którzy to skanują, retuszują i wysyłają gotowe pliki do drukarni. Kiedy byłem młody
i odwiedzałem różne galerie, na przykład w Zakopanem była galeria, gdzie było dużo oryginalnych prac Jana Młodożeńca. Oglądałem je z zachwytem i wręcz wąchałem te obrazy. To jest ta autentyczność. W bibliotece w Sosnowcu pani dyrektor ma na ścianach oprawionych sporo oryginałów plakatów, które dla nich zaprojektowałem. Podobnie jest w katowickim teatrze Ateneum, dla którego zrealizowałem kilka scenografii. Ci, którzy tworzą na komputerach mają tylko wydruki, których nie można dotknąć, powąchać. To wygląda jak reprodukcja. Kocham sitodruk za jego żywą materię graficzną.

Brał pan udział w ponad 300 wystawach na całym świecie. Które były dla Pana najważniejsze?
(P.K.): Na większości z nich nie byłem. Były tam tylko moje prace. Bardzo ważne były wystawy, które fantastycznie organizował znany na całym świecie krakowski kolekcjoner Krzysztof Dydo. Przez wiele lat byłem jednym z jego „nadwornych projektantów”. Krzysztof często dzwonił, zamawiał plakaty, współpracowaliśmy. On jest najważniejszym ambasadorem polskiego plakatu. Dla niego stworzyłem około sto, dwieście plakatów. Co jakiś czas organizował mi wystawy na całym świecie i tak objechaliśmy z tymi wystawami całą Europę, a nawet byliśmy w Stanach. Pewnego razu Krzysztof zaprosił mnie do Chile i okazało się, że chilijczycy kochają polski plakat. Byłem siódmym polskim plakacistą, który odwiedził ten piękny kraj.

Pani Moniko. Jak współpracuje się z kimś takim jak Profesor Kalarus?
(M.S.): Fantastycznie. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem artystyczną córką Kalarusa. Gdy Profesor zaproponował mi współpracę to był dla mnie wielki zaszczyt. Początki nie były wcale łatwe. Gdy zostałam świeżo upieczoną asystentką, Roman od razu rzucił mnie na szerokie wody i oświadczył, że wyjeżdża właśnie do Tel Awiwu, aby przeprowadzić warsztaty z tamtejszymi studentami, a ja miałam zaopiekować się pracownią. Nie jest łatwo przeprowadzić samotnie korektę kolegom czy koleżankom, z którymi pół roku wcześniej jeszcze chadzało się na piwo. Nasza współpraca z Profesorem trwa ponad dwadzieścia lat. To czas niezliczonych rozmów, inspiracji, działań. Najpierw on rozwijał moje skrzydła,
a potem już rozwijaliśmy je razem naszym studentom próbując ich pozytywnie motywować. Wiem, że jest dumny ze swoich absolwentów i każdego ich sukcesu. A my wszyscy jesteśmy dumni z bycia kalarusowymi dziećmi.

Profesor Kalarus prywatnie. Co Pan robi w wolnym czasie?
Jakie ma Pan hobby?
(P.K.): Uciekam do pracowni i wycinam. Jak mówiłem wcześniej miałem strasznie dużo gazet, które przynosił do domu mój ojciec, a po upadku komuny pojawiły się na rynku różne czasopisma dla panów, które oczywiście kupowałem. Ja z tych wycinanek tworzę kolaże, bo uważam, że z wszystkich rzeczy, które kiedyś służyły, a teraz stały się niepotrzebne można zrobić nową wartość. Moja żona i syn widząc jak zaczynam wycinać żartują: Ojciec co ty robisz? Przecież powiedzą że jesteś erotoman! Z tych erotycznych wycinanek powstają jednak rzeczy całkiem niesprośne jak na przykład eskadra samolotów czy dziwnych helikopterów i nikt nie wie że powstają one z takich pisemek. Mało tego – kiedyś miałem wystawę, gdzie oprócz grafik i plakatów pokazałem właśnie te kolaże i podeszła do mnie pewna pani – Polka mieszkająca w Niemczech. Kupiła wtedy chyba dziesięć prac. Później, jak bywała w Polsce kupowała następne. Zapytałem: co Ty z tym robisz? Jak to co? Wieszam w domu. Przychodzimy
z mężem po pracy, siadamy, pijemy wino i patrzymy na tego Kalarusa – odpowiedziała. Mam wokół siebie pełno takich „pozytywnych wariatów”, którzy szczególnie przed świętami, kupują ode mnie kolaże, a potem rozdają je rodzinie czy przyjaciołom jako prezenty. Często, gdy idę z wizytą do znajomego lekarza, to zanoszę mu jeden z moich kolaży, co sprawia mu zawsze wielką radość.

]]>
Nowoczesna filharmonia to nasz cel http://metropolitansilesia.pl/2022/09/06/nowoczesna-filharmonia-to-nasz-cel/ Tue, 06 Sep 2022 16:22:43 +0000 http://metropolitansilesia.pl/?p=3993

Nowoczesna filharmonia to nasz cel

Agnieszka Twaróg-Kanus i Jacek Adamczyk
Agnieszka Twaróg-Kanus i Jacek Adamczyk

Fot. Wojciech Mateusiak

Talent, dyscyplina, zainteresowania. Co jest miarą powodzenia w świecie muzyki?
To jest stwierdzenie, które wielokrotnie powtarza się w świecie muzyki. Jest to połączenie talentu i pracy. Oczywiście artyści mają swoją miarę. Jedni mówią 10% talentu i 90% pracy. Moim zdaniem trochę więcej talentu, gdzieś na poziomie 30% i 70% pracy ale z uwagi na to, że muzyka jest sztuką (artyzm nie jest mierzalny) to w związku z tym są to nasze subiektywne oceny.

Przywództwo czy kierowanie? Co jest Panu bliższe w pracy menedżera kultury?
Myślę, że oba słowa nie są tu adekwatne. Idę raczej w kierunku inspirowania i w jakimś stopniu partnerstwa. Odpowiedzialność menedżera w kulturze jest ogromna, ale niestety jednoosobowa. W związku z tym zarządzanie przez inspirowanie. Branża kulturalna wymaga tworzenia nowych wydarzeń i współpracy z organizatorami życia kulturalnego. Menedżer z wyobraźnią tworzy kierunki i określa cel. Dotyczy to obszarów tworzenia części artystycznej z całą działalnością organizacyjną Filharmonii. Bardzo ważna jest promocja naszej instytucji aby odpowiadać na zapotrzebowanie miłośników. Instytucja kultury, która zajmuje się organizacją i prezentacją muzyki o charakterze pełnoorkiestrowej nie jest tak atrakcyjna dla agencji marketingowych jak sfera komercyjna. Sami więc kreujemy nasz wizerunek i zajmujemy się sprzedażą koncertów.

Czy miał Pan Dyrektor swojego mentora, autorytet, który wpłynął na Pana karierę?
Mentorów, autorytetów, które wpłynęły na mój rozwój było kilku. Człowiek w miarę upływu lat się zmienia. Myślę, że tak jak u większości z nas początkowo są to rodzice i rodzina. Z wiekiem dochodzą osoby z zewnątrz. Nauczyciele,
a w naszym przypadku artyści, których spotykamy gdzieś na koncertach. Takim pierwszym artystą, który mnie zawsze inspirował i motywował swoją osobowością był profesor Wojciech Świtała. Uczył mnie nie tylko gry na fortepianie, ale podejścia do sztuki rozbudzając wyobraźnię. Później inspirowali mnie kompozytorzy, których poznałem niekoniecznie osobiście. To byli wielcy ludzie, których muzyka nadal na mnie oddziałuje. Ich wielka, ponadczasowa twórczość zainspirowała mnie do poznania ich biografii. A na myśli mam dwóch największych kompozytorów XX wieku rosyjskiego Igora Strawińskiego i węgierskiego Bela Bartoka. Ich twórczość to połączenie emocji z rozumem.

Kim dla Filharmonii był i z pewnością jest Karol Stryja?
Karol Stryja, dyrygent to osobowość, która wprowadziła Filharmonię na arenę światową. Filharmonia Śląska za jego czasów odnosiła ogromne sukcesy, które na arenie ogólnopolskiej i europejskiej były zauważalne. Filharmonia Śląska wiodła prym i tworzyła polską i śląską kulturę. Był twórcą dzisiejszej Śląskiej Orkiestry Kameralnej. Od 2002r. nasza filharmoniczna sala koncertowa została nazwana jego imieniem.
Od przejęcia przeze mnie sterów tj. od trzech lat często odwołuję się do tej osobowości i chciałbym aby Filharmonia Śląska nadal była wyznacznikiem polskiej muzyki. Poprzez bliskie kontakty z kompozytorami i z osobami, które ją tworzą jesteśmy na dobrej drodze, aby osiągać tak fantastyczne sukcesy jak Karol Stryja. Jest dla nas wzorem i będziemy się starać, aby godnie kontynuować jego dzieło.

Słynnym i ważnym wydarzeniem dla Filharmonii Śląskiej jest międzynarodowy Konkurs Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga. Jak przebiegają przygotowania do kolejnej jego edycji?
Konkurs Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga to nasz sztandarowy polski konkurs wykonawczy, który organizujemy od 1979r. W przyszłym roku odbędzie się XI edycja . Stale ewoluuje i moim zadaniem jest, aby stał się jednym z pięciu najważniejszych konkursów dyrygenckich na świecie. Światowa kariera wielu uznanych dyrygentów rozpoczęła się właśnie od udziału w naszym konkursie. Zawsze starannie dobieramy grono zacnych jurorów i staramy się, aby nagrody były spektakularne. Jestem przekonany, że pula nagród w kolejnym konkursie dyrygenckim będzie na światowym poziomie. Oprócz nagród finansowych będą również nagrody koncertowe co jest ważne dla dyrygentów. Będą mogli poprowadzić wspaniałe orkiestry nie tylko w Polsce ale i na świecie. Przygotowaliśmy pulę 30 koncertów dla laureatów; z tego 20 koncertów w Polsce i 10 poza granicami w takich miastach jak Londyn, Drezno, Paryż i Cannes.

Ściśle współpracujecie z Akademią Muzyczną w Katowicach. Na czym ta współpraca polega?
Przede wszystkim na wspólnym tworzeniu koncertów, wzajemnej pomocy merytorycznej i organizacyjnej. Często korzystamy wzajemnie ze swoich lokali na koncerty czy spotkania. Filharmonia i Akademia są otwarte na współpracę. Ta współpraca to również zapraszanie solistów, organizowanie koncertów organowych. Tu głów-nie współpracujemy z Panem Rektorem prof. Władysławem Szymańskim. Będziemy również ściśle współpracować przy organizacji konkursu dyrygenckiego im. G. Fitelberga. Akademia będzie realizować część warsztatów, spotkań i sympozjów. Planujemy stworzyć wspólny konkurs organowy o zasięgu międzynarodowym. Mam nadzieję, że wpisze się na stałe w nasz kalendarz imprez i może być kolejną wizytówką Śląska w świecie. Filharmonia przeszła gruntowną modernizację. Daje to wiele nowych możliwości. To nie jest tak, że siedziba raz wyremontowana spełni wszystkie oczekiwania. Świat idzie do przodu, wymagania wzrastają a w związku z tym budynki muszą temu odpowiadać. Każdego roku realizujemy nowe inwestycje. Za mojej kadencji zainwestowaliśmy w instrumenty dla muzyków i w nowe technologie infrastruktury Filharmonii. Chcemy być postrzegani jak nowoczesny obiekt. Wprowadziliśmy szereg innowacyjnych wydarzeń. Posiadamy jedyną w Europie salę koncertową z hologramem. Uruchomiliśmy w zeszłym roku specjalny cykl pod nazwą „Hologramy”. To cykle koncertów z muzyką ilustracyjną, gdzie hologram współtworzy dzieło muzyczne. Nowe technologie zastosowaliśmy w wieczorach organowych, które teraz mają swoją nazwę „Multimedialne wieczory organowe”. Słuchacze w sposób szczególny mogą doznawać emocji. Osiem kamer pokazuje obraz emocji artysty. Publiczność ma okazję zobaczyć co dzieje się z jego rękami, nogami, jakie emocje wyraża jego twarz. Pamiętajmy, że organista siedzi tyłem do publiczności. Jest to więc nowatorskie. Kilka kamer znajduje się wewnątrz instrumentu i możemy na żywo zobaczyć, jak ta potężna mechanika instrumentu się przemieszcza i zmienia, jakie barwy uzyskuje. To jest potężna machina, którą pokazujemy w czasie rzeczywistym.

Jakiej muzyki słucha Pan w czasie wolnym? Jakie książki Pan czyta? Jakie sporty uprawia?
Jeśli chodzi o muzykę to nie mam sprecyzowanego gatunku. Słucham muzyki dobrej we wszelkich gatunkach. Z uwagi na to, że sam komponuję to analizuję każdą muzykę i zawarte w niej wartości. W zależności od dnia, od nastroju, od okoliczności słucham różnej muzyki. U mnie również z biegiem czasu to się zmienia. W dzieciństwie na przykład, słuchałem bardzo ciężkiej muzyki hardrockowej, a nawet metalowej. Oczywiście zawsze obok muzyki klasycznej. Z czasem się to zmieniało i dziś nie mam jednego ulubionego gatunku. Słucham tego co aktualnie mnie zafascynuje. Moim nieszczęściem jest, że bardzo tą muzykę analizuję i nie odbieram jej tylko wyłącznie emocjami ale filtruję ją przez rozum i przez mój warsztat kompozytorski. Jeśli chodzi o zainteresowania czy też o czas wolny to z pewnością podróże i odkrywanie nowych miejsc oraz kontakt z ludźmi. To jest wartość, która w dzisiejszym świecie nam umyka. Doba internetu spowodowała, że emocje między ludźmi się oddaliły na rzecz komunikacji przez internet. Tam zauważamy, że ludzie w sposób prosty te emocje wyrażają. Ja dążę do bezpośrednich kontaktów z ludźmi. Mój dom jest zawsze otwarty, zawsze pełen ludzi. Staram się aby ten czas spędzony z drugim człowiekiem zawsze był inspirujący. Książki ? Sięgam po takie, które przedstawiają rzeczywistość więc zazwyczaj po autobiografię. Sport to dyscyplina, w której są interakcje z ludźmi. W młodości czynnie grałem w koszykówkę. Z uwagi na kontuzję przestałem ale niekiedy chętnie zagram w siatkówkę. Udzielam się też jako kibic.

]]>
Biznes to nie tylko cyfry. Empatia, uśmiech i życzliwość to podstawa sukcesu. http://metropolitansilesia.pl/2022/09/06/biznes-to-nie-tylko-cyfry-empatia-usmiech-i-zyczliwosc-to-podstawa-sukcesu/ Tue, 06 Sep 2022 16:11:01 +0000 http://metropolitansilesia.pl/?p=3988

Biznes to nie tylko cyfry. Empatia, uśmiech i życzliwość to podstawa sukcesu.

Jacek Adamczyk,
Jacek Adamczyk,

Fot. Maja Maciejko

Co nowego w działalności Beaty Drzazgi biorąc pod uwagę pandemię i ostatnie wydarzenia?
Zmiany totalne i mentalne. To prawda, że w naszym życiu one ciągle się dokonują. Kto dobrze funkcjonuje i jest zorganizowany potrafi się szybko dostosować. Firma to żywy organizm, w którym cały czas coś ewoluuje. Zaskakują nas nowe sytuacje, które niezmiennie się pojawiają. Przykładem tego jest pandemia, która nauczyła nas szybkiego reagowania i bycia w gotowości. Dla mnie najważniejsze jest aby nasi seniorzy i pacjenci pod respiratorami byli bezpieczni. Ważne jest też aby nasi pracownicy, którzy dbają o pacjentów czuli się komfortowo. Dotyczy to również całej administracji. Nie mogliśmy się wszyscy pozamykać w domach, musieliśmy mądrze i skutecznie podzielić się pracą i jak najefektywniej ją kontynuować. Skończyła się pandemia zaczęła się straszna wojna. To niesamowite, że w ogóle o czymś takim mówimy!
I znów trzeba było włączyć się w akcję tym razem pomocy Ukrainie i jej uchodźcom. Oczywiście pomagamy jako firma, ale i osobiście jestem w tą pomoc mocno zaangażowana.

Jak łączy Pani tyle obowiązków przy realizacji różnych projektów, czy można to pogodzić?
Można pogodzić. Myślę, że jak coś rozrasta się organicznie, to człowiek przyzwyczaja się do rozwoju. Czy ma się stu, pięciuset, czy tysiąc pracowników. Przyzwyczaiłam się do tego. Otwierając kolejne firmy nabieram rozpędu, a to dostarcza pozytywnej energii i fascynuje. Daje satysfakcję i poczucie rozwoju. Nie tracę z oczu celu głównego czyli BetaMed-u, ale prawdą jest, że ta spółka żyje już własnym rytmem. Mogę więcej uwagi poświęcić na rozwój pozostałych projektów. Nie da się być wszędzie w tym samym czasie, ale to też nie oznacza, że nie poświęcam uwagi innym tematom. Fascynującym i inspirującym dla mnie jest prowadzić jednocześnie działalność w różnych obszarach biznesowych. Na przykład w Miami zajmuję się komputerami i telefonami. To zupełnie inny temat niż dotychczasowe. Poza tym organizuję pokazy mody. Mam za sobą pokazy
w Monako, w Monte Carlo i w Dubaju na targach Expo. W lipcu zrobiliśmy kolejne pokazy mody za granicą a to mnie bardzo motywuje do życia. Za każdym razem, gdy wracam do kraju jestem jeszcze bardziej naładowana energią.

Jakie jest Pani motto? Co jest najważniejsze?
Najważniejsze jest to, aby się nigdy pod pewnymi względami nie zmieniać. Zawsze być sobą, z pokorą i szacunkiem do otaczającego świata. Mam na koncie kilka sukcesów, nagród i wyróżnień ale staram się zachować równowagę pomiędzy życiem biznesowym a prywatnym, aby zaszczyty i pieniądze nie przyćmiły wartości, które są ważniejsze niż to wszystko. Dla mnie ważny jest szacunek do samej siebie, bycie normalnym człowiekiem. Otwartość i życzliwość.

Była Pani wielokrotnie nagradzana. Które nagrody są najcenniejsze, które sprawiły Pani największą satysfakcję?
Wszystkie nagrody są piękne i ważne bo dotyczą poszczególnych etapów mojego życiowego rozwoju. To nie tak, że któraś była ważniejsza. W moim sercu są przede wszystkim te nagrody, które dotyczą filantropii. Ogromną satysfakcję sprawiają mi te, które doceniają moje umiejętności z zarządzania. Szczególnie cenię nagrody, które honorują pracowników mojej firmy. To dowodzi, że nie tylko ja, ale cały nasz zespół pracuje na najwyższym poziomie. Jestem dumna z nagrody Prezydenta Rzeczpospolitej i Ministerstwa Zdrowia, jako firma najlepiej zarządzana w służbie zdrowia. To nobilituje podobnie jak wyróżnienie z Biznes Centre Club. Długo można by wymieniać wszystkie trofea. Ogromnym wyróżnieniem dla mnie jest tytuł Ambasadora biznesowego Stanu Newada USA tym bardziej, że rozpoczęłam współpracę ze słynną Doliną Krzemową. Bezcenne jest też to, że przy różnych okazjach podchodzą do mnie kobiety i mówią: Pani Beato, dzięki Pani otworzyłam firmę, gdyż Pani historia i droga biznesowa bardzo mnie zainspirowały. Po którymś z kongresów podeszła do mnie kobieta i powiedziała, że oglądała moje wystąpienie na Forum Kobiet kilka lat temu. Pomyślała: dlaczego nie ja? Mnie też przecież może się udać! To jest coś pięknego, że można ludzi motywować i inspirować do rozwijania skrzydeł. Warto dzielić się swoimi historiami, ludzie tego potrzebują.

Jakie są najcenniejsze cechy dobrego menadżera?
Na pewno menadżer to przywódca i dobry organizator, który dobrze zna swoich pracowników aby ich motywować i wiedzieć jak im zapewnić rozwój. To człowiek z pasją, który szybko i skutecznie podejmuje decyzje. Mądry i odpowiedzialny za decyzje jak również za konsekwencje tych decyzji aby nikomu nie wyrządzić krzywdy. Na pewno musi mieć dużo siły i energii aby sprostać wszystkim zadaniom.
Dobry menadżer musi być dobrym strategiem i chcieć czerpać garściami dobre wzorce i uczyć się na błędach innych. To osoba, która nieustannie się rozwija. Musi wierzyć w sukces i być wizjonerem. Potrafi planować i realizować zaplanowane działania. I co ważne: mieć kontrolę nad wszystkim co dzieje się w firmie.

Czy zgodzi się Pani ze stwierdzeniem, że przyjmujemy do pracy za kompetencje twarde, a zwalniamy za miękkie?
Nie. Ja się z tym stwierdzeniem nie zgadzam. Czasem ktoś mówi o swoich kompetencjach twardych, o tym jakim jest dobrym pracownikiem, jaką ma wiedzę, ale ja nie czuję, że ta osoba ma dobrą energię i wiem, że nie będzie pasowała do naszego zespołu. Nie czuję tego i nie zatrudnię choćby nie wiem jaka była wybitna. Nie mogę pracować z ludźmi, z którymi nie czuję empatii. Zdarzało się tak, że zwalniam ludzi za brak kompetencji twardych, za brak wiedzy na zajmowanym stanowisku. Również nie znajdą u mnie pracy osoby pozbawione zasad kultury osobistej. Jeśli ktoś nie chce od siebie dawać to co najlepsze to nie pasuje do mojego zespołu.

Jak wygląda dzień Beaty Drzazgi?
Wstaję bardzo wcześnie, karmię moje psy i inne zwierzątka, witam się z dziećmi. Bardzo szybko się ubieram i już w trakcie tych porannych czynności odbieram i wykonuję mnóstwo telefonów. Oczywiście staram się zjeść pożywne śniadanie. Biegiem do auta i jadę do Kliniki. W Klinice standardowo: spotkania z dyrektorami i kierownikami wszystkich naszych działów. Omawiamy bieżące sprawy, rozwiązujemy problemy, także śmiejemy się, owszem, czasem też stresujemy i w tym codziennym ferworze pracy szybko nadchodzi wieczór. Zaglądam również do pacjentów, aby dowiedzieć się co u nich słychać i jak już wiem, że wszystko jest w porządku to wracam do domu. W międzyczasie mam telefony od dzieci: mamo kiedy wrócisz? To jest taki normalny dzień pracy. Jak mam świadomość, że moi pracownicy zadbają o wszystko to wtedy spokojnie mogę z moimi dziećmi czy przyjaciółmi gdzieś na chwilę uciec. Każdy dzień jest inny. Raz śpieszę się na jakąś konferencję, jadę samochodem, a za chwilę siedzę
w pociągu, czy jestem na jakiejś pięknej uroczystości, czy balach charytatywnych. Bezcenne jest to, że wszędzie tam poznaję nowych ludzi, nowych przedsiębiorców. Nawiązuję nowe kontakty w sposób naturalny i swobodny, z życzliwością. Ludzie pytają mnie o wszystko więc opowiadam jaka jestem, co przeżyłam, jak w danej sytuacji się zachowałam, co zrobiłam, czego żałuję a czego nie. Widzę, że ludzie cenią szczerość moich wypowiedzi. Może ktoś inny by się krępował opowiadając o swoim życiu, ale na pewno nie ja.

BetaMed SA to największa w Polsce prywatna firma medyczna, co ją wyróżnia, skąd ten sukces?
Tu sprostuje: BetaMed SA to największa w Polsce prywatna firma medyczna w obszarze opieki długoterminowej.
Co ją wyróżnia? Jakość i doświadczony, stały zespół ludzi, który od lat ze mną pracuje, a większość pracowników nawet od początku. Wiele osób pracuje dziesięć, a nawet dwadzieścia lat. Pielęgniarki, koordynatorzy współpracują ze mną od lat i jak sami mówią, wyróżnia nas życzliwa, miła a wręcz rodzinna atmosfera, którą tworzymy i co najważniejsze, życzliwa atmosfera udziela się naszym pacjentom. To bardzo cementuje ludzi, szczególnie w sytuacjach kryzysowych życia firmy. Aby zbudować takie relacje a firma mogła przetrwać to trzeba ludziom pokazać, że są wartością samą w sobie, są partnerami. Każdego roku obdarowujemy prezentami na święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc wszystkich pracowników. Ten gest pokazuje pracownikom, że są ważni. Jeszcze dodam, że lekarze z różnych przychodni w całej Polsce mówią pacjentom: jeśli masz jakiś problem to jedź do BetaMed-u. Tam jest jakość i wzorowo opiekują się pacjentami.

Proszę kilka słów o pozostałych projektach, między innymi Drzazga Clinic?
Zanim odpowiem na to pytanie chciałbym się jeszcze pochwalić tym, iż w czerwcu Forbes ogłosił, że BetaMed SA jest najlepszym pracodawcą
w Polsce. Jestem z tego faktu bardzo dumna. Zawsze wiedziałam, że powinno się dywersyfikować biznes ze względu na koniunkturę rynku. Pierwszym projektem po BetaMed SA był salon mody. Powód był prozaiczny: nie miałam i nie mam czasu na zakupy więc postanowiłam otworzyć własny sklep. Mam
w nim wszystkie interesujące mnie kolekcje i jestem teraz swoim najlepszym klientem.
Kolejną firmą był BetaMed Electronic Miami. Następną jest BetaMed International w Las Vegas. Ostatnia założona przeze mnie firma to Drzazga Clinic zajmująca się medycyną estetyczną. Wraz z projektantką zadbałyśmy o każdy szczegół i detal tego miejsca, aby klient od wejścia poczuł się wyjątkowo. To ma być wyjątkowe miejsce pod każdym względem.

Z jakich narzędzi, szkoleń korzystacie, aby Wasza oferta była jak najlepsza?
Uważam, że każdy dział powinien dbać o to, aby podnosić poziom swojej wiedzy i rozwijać kompetencje na bieżąco. Pracownicy wybierają odpowiednie dla siebie szkolenia i konsekwentnie w nich uczestniczą. To jedna z najlepszych form rozwoju dla personelu. Nikomu nic nie narzucam. To wychodzi z poszczególnych działów.
Dlatego są z branżowymi nowinkami na bieżąco i na bieżąco zdobywają kolejne kompetencje przydatne w pracy. Edukacja i rozwój powoduje, że są lepszymi i profesjonalnymi pracownikami.

Prywatnie: jaką kuchnię Pani lubi? jak Pani spędza wolny czas?
Kocham gotować i piec. Jestem kobietą z tych lat, kiedy w domu to właśnie ona dbała o podniebienia domowników. Nie ukrywam, że sprawia mi to olbrzymią przyjemność.
Będąc w Miami pokochałam owoce morza. Lubię też delikatną włoską kuchnię. Dokładam starań aby to co jemy było zdrowe i wartościowe. Moje hobby: kocham podróże. Kocham towarzystwo, taniec, lubię bawić się, śmiać się i być radosną. Uwielbiam też robić niespodzianki moim dzieciom, przyjaciołom i znajomym. Kocham to. Często wymyślam, żeby gdzieś polecieć, pojechać, coś zrobić razem. Są momenty, w których lubię pobyć sama. Z książką, w samotności. Szczególnie wieczorem, po kolacji znajduje czas dla siebie aby poczytać na przykład Briana Tracy. Uważam jego książki za wspaniałe. To jest mój guru.

]]>
Rzeźbię nie tylko w kamieniu, ale także w ludziach http://metropolitansilesia.pl/2022/09/06/rzezbie-nie-tylko-w-kamieniu-ale-takze-w-ludziach/ Tue, 06 Sep 2022 15:04:38 +0000 http://metropolitansilesia.pl/?p=3933

Rzeźbię nie tylko w kamieniu, ale także w ludziach

Jacek Adamczyk,
Jacek Adamczyk,

Fot. Maja Maciejko

Panie doktorze. Trzydzieści lat doświadczenia, jak zmieniła się pana praca w tym czasie?
Nawet czterdzieści od kiedy zaczynałem pracę  w szpitalu. Tych zmian jest wiele. Kiedyś nie było takiej możliwości, żeby po dyżurze wyjść do domu. Dyżury trwały 48, a nawet 72 godziny i po takim dyżurze nadal pozostawało się w pracy. Teraz inaczej to wygląda. Na pewno lepiej i dla lekarza  i dla pacjenta. Lekarze są mniej zmęczeni, ale niestety tych lekarzy coraz bardziej brakuje i będzie to coraz gorzej wyglądać. To też zmiana, która obawiam się, że nas czeka. Co jeszcze? Na pewno trendy w mojej specjalizacji. Obecnie w chirurgii plastycznej, estetycznej i rekonstrukcyjnej idzie się w kierunku przeszczepów tkankowych, prze-szczepów tkanki tłuszczowej, przeszczepów kości oraz skóry. Są to procedury stosowane już od wielu lat, ale są cały czas doskonalone. Wprowadza się nowe leki, nowe technologie. Stosuje się również izolację komórek macierzystych i ich namnażanie. Jest to stosowane nie tylko w chirurgii plastycznej, ale i w innych działach chirurgii.

Skąd wzięła się pana pasja rzeźbiarska? Jak to się zaczęło?
Pasji miałem zawsze sporo. Zaczynałem od rysowania, malowania akwarel, robienia prostych rzeźb z gliny czy nawet z plasteliny. Później przyszedł czas na rzeźby z drewna. Materiały na przestrzeni lat zmieniały się. Rzeźbiłem również w kamieniu, głównie w granicie i marmurze. Później dołączyły też metale, głównie stal nierdzewna i aluminium.

A pana największe sukcesy, wystawy jeśli chodzi o rzeźby?
Tych wystaw było sporo. Od lat osiemdziesiątych w Galerii Małej u Tadeusza Michała Siary, poprzez galerię w Paryżu na Montmartre, w Szybie Wilsona oraz w galerii Korez w Katowicach. Zawsze wiązały się z dużą logistyką, bo te rzeźby trzeba było przetransportować, ustawić, opisać i oświetlić. Robiłem te wystawy nie częściej niż co trzy – cztery lata. Były to okazje do spotkania nie tylko ze sztuką, ale z przyjaciółmi. Wernisaże były połączone z występami artystów śpiewających i grających na różnych instrumentach. Były to także wystawy łączone z malarzami, grafikami. Ciekawe zawsze były spotkania po wernisażu, w takich mniejszych grupach, gdzie dyskutowaliśmy na różne tematy, nie tylko artystyczne. Taką najbardziej zwariowaną wystawę jaką zrobiłem to była ekspozycja rzeźb pływających. Było to dwanaście dużych rzeźb które były zakotwiczone na Dolinie Trzech Stawów i przez jakiś czas sobie tam pływały. Te rzeźby pod wpływem falowania wody, pod wpływem wiatru poruszały się na wodzie i szczególnie w dni słoneczne, były bardzo dobrze widoczne, ponieważ były pokryte srebrną farbą, co skutkowało pięknymi przebłyskami na tafli jeziora.

Czy ten rodzaj rzeźby, który Pan uprawia można jakoś sklasyfikować?
To co robię, moje prace to są głównie prace realistyczne, ale jest też dużo rzeźb abstrakcyjnych. Przedstawiają formę przestrzenną, niekoniecznie jakieś postacie, czy zwierzęta. Są to po prostu uformowane bryły z kamienia, czy szkła często połączone z metalem czy innym rodzajem materiału. Często używam bolców ze stali nierdzewnej, które służą do przekłuwania ciała i przeprowadzania drenów przez skórę. Są jednorazowego użytku, ja je zbieram i wykorzystuję. Czasami proszę moich przyjaciół ortopedów, by zostawiali dla mnie zużyte protezy stawów. Można powiedzieć, że rzeźbiąc uprawiam recykling. W czasie pandemii i lockdownu powstała na przykład rzeźba „KoronaWilgus”. Naszkicowałem sobie na kawałku drewna usta. Myślałem, że to będą krzyczące usta, ale w końcu umieściłem w tych ustach pustą butelkę po rumie.
A potem pojawiło się więcej butelek. Ostatecznie rzeźba przypomina koronawirusa…

Jaki wpływ na pracę ma pana pasja rzeźbiarska? To przecież też forma rzeźby.
Często moi przyjaciele żartują, że ja rzeźbię w kamieniu, szkle, w metalu i w ludziach. Na pewno jest to pomocne przy projektowaniu np. wyglądu nosa, twarzy czy piersi. Również w rzeźbieniu sylwetki ciała ludzkiego, ale sądzę że wielu chirurgów plastycznych ma takie zdolności. Potrafią wybiec myślami do przodu. Wyobrazić sobie, co chcą osiągnąć w wyniku danej operacji.

Czy ingerencja w ludzkie ciało nie jest w sporze z „Przysięgą Hipokratesa”?
Absolutnie nie. Przysięgaliśmy w „Przysiędze Hipokratesa”, że będziemy leczyć ludzi, a nasza działalność polega na leczeniu ciała i duszy. Leczymy też kompleksy, leczymy choroby nowotworowe, rekonstruujemy brakujące części ciała. Powieki, uszy, piersi, pośladki. Jest to bardzo szeroka działalność skupiona na całym człowieku i nie jest to tylko jakaś kosmetyka, ale jest to leczenie.

Czym wyróżnia się państwa klinika, Euroklinika w Katowicach?
Nasza klinika wyróżnia się tym, że nie skupiamy się tylko na chirurgii plastycznej, rekonstrukcyjnej i onkologicznej, ale również wprowadziliśmy zabiegi z zakresu neurochirurgii, ortopedii i chirurgii ogólnej. Oczywiście pacjenci bólowi, którzy mają ograniczoną ruchomość, zaburzenia czucia
w kończynach są u nas leczeni i często odzyskują sprawność. W chirurgii plastycznej na przykład, wczoraj miałem pacjentkę po operacji raka piersi. Do rekonstrukcji z przeszczepami własnych tkanek. Opowiadała mi, że przez cały czas choroby bardzo cierpiała i wpłynęło to też na jej wygląd. Spowodowała to też chemioterapia i radioterapia. Poprosiła, aby przy rekonstrukcji też ją troszkę odmłodzić. Zrobić mały lifting twarzy. To jest też bardzo ważne. Nie tylko leczenie, ale też samoakceptacja pacjentki oraz leczenie kompleksów.

Jakie przeprowadził pan zabiegi które szczególnie utkwiły w pamięci?
Jest tego tak wiele. W zasadzie bardzo często robimy tak zwane mnogie operacje chirurgii plastycznej, gdzie w ciągu jednej procedury wykonujemy kilka zabiegów. Operujemy na przykład ogromny brzuch z przepukliną. Jest to procedura lecznicza, ale jeśli zdrowie pacjenta pozwala, to dołączamy jakiś zabieg kosmetologiczny lub zabieg chirurgii plastycznej, który poprawi samoakceptację pacjenta.

Jak postępująca technologia wpływa na waszą pracę?
Jeżdżę dość często na zjazdy Towarzystwa Chirurgii Plastycznej. Ostatni raz byłem w Wiedniu w zeszłym roku. Staram się wyszukiwać wśród setek różnych wystąpień, wykładów jakieś perełki, które wprowadzają nowe typy operacji i nowe technologie, które pozwolą nam usprawnić leczenie, przyspieszyć je i poprawić jego skuteczność. Wprowadziliśmy na przykład nowy rodzaj zabiegu do obkurczania skóry Renovion J-Plasma. Podczas tego zabiegu podajemy podskórnie gaz szlachetny – hel, który działa przeciwoparzeniowo. Stosując tą metodę rzeźbienia ciała od razu redukujemy nadmiar skóry, a działanie jest zdecydowanie mniej inwazyjne niż typowe dla chirurgii usuwanie nadmiaru skóry, po którym zostają blizny.

Czy działacie państwo tylko na obszarze Śląska, czy macie też klientów z innych rejonów, lub nawet z zagranicy?
Mamy pacjentów w zasadzie z całej Polski, ale przyjeżdżają też pacjenci z Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Niemiec czy Francji. W zasadzie z całego świata. W zeszłym tygodniu na przykład miałem pacjentkę z Nowej Zelandii. Polkę, która ma tutaj rodzinę i oczywiście skorzystała z tego gdyż ceny w Nowej Zelandii takich zabiegów są czterokrotnie wyższe niż u nas.

Jak ostatni czas pandemii, a później wojny w Ukrainie wpłyną na działalność kliniki?
Pandemia trochę przyhamowała pracę kliniki. Okres lockdownu to czas, kiedy przez półtora miesiąca klinika w ogóle nie pracowała. Gdy ten okres minął to nawet mieliśmy więcej pacjentów, gdyż czekali, aż zaczniemy działalność. Szczególnie pacjenci z chorobami nowotworowymi, z rakami skóry, ze zniekształceniami powypadkowymi, a także pooparzeniowymi. Jeżeli chodzi o wojnę to niedobry czas. Trafiają do nas pacjenci z Ukrainy. W tym tygodniu, na przykład, operowałem dwunastoletniego chłopca z Charkowa, który przybył tutaj z mamą. Miał dużego guza na twarzy. Tych pacjentów operujemy oczywiście za darmo. Trudno od takich ludzi brać pieniądze. Jest to straszne i obawiamy się, że ta sytuacja szybko się nie wyjaśni
i niestety potrwa długo.

Jakie plany rozwojowe na przyszłość?
Dążymy do rozwoju nowoczesnych technologii. Ostatnio udało nam się zakupić bardzo przydatny mikroskop operacyjny, który pozwala na szybsze
i dokładniejsze wykonywanie zabiegów, szczególnie z zakresu neurochirurgii.


Tyle pracy i pasji, zdarza się panu mieć czas wolny i spędzać go nie tylko w pracowni rzeźbiarskiej?
Tego czasu wolnego to naprawdę mi cały czas brakuje. W weekendy sporo czasu faktycznie spędzam w mojej pracowni rzeźbiarskiej. Oprócz tego od czterdziestu pięciu lat jestem skipperem jachtowym. Pływam po morzach i oceanach świata. Czarterujemy jachty na Karaibach, Seszelach, w Tajlandii, na Balearach, Kanarach, Grecji, Chorwacji, Włoszech. Wszędzie tam, gdzie są piękne tereny i gdzie można pożeglować. Mamy taką grupę przyjaciół, którzy chętnie z nami pływają, chcą miło spędzić czas w pięknych okolicznościach przyrody. I oczywiście są kajaki. Od nie pamiętam ilu lat
z naszym Akademickim Klubem Włóczęgów przy Śląskiej Akademii Medycznej, a obecnie Śląskiego Uniwersytetu Medycznego spędzamy pierwszy tydzień sierpnia na spływach kajakowych. Zasadą jest to, że spływy są organizowane w jak najbardziej dzikich terenach. Musi to być rzeka, która jest nieuregulowana. Piękne tereny. Większość rzek w Polsce mamy już zaliczonych. Pływamy też na Litwie, kiedyś też na Ukrainie, co niestety obecnie jest niemożliwe. To jest taka nasza miła tradycja, którą mamy nadzieję jeszcze przez wiele lat kontynuować.

]]>
Stawiamy na rozwój. A rozwój to inwestycje! http://metropolitansilesia.pl/2022/05/24/stawiamy-na-rozwoj-a-rozwoj-to-inwestycje/ Tue, 24 May 2022 13:18:05 +0000 http://metropolitansilesia.pl/?p=3809

Stawiamy na rozwój. A rozwój to inwestycje!

Agnieszka Twaróg-Kanus i Jacek Adamczyk
Agnieszka Twaróg-Kanus i Jacek Adamczyk

Fot. Materiały własne Uniwersytetu Medycznego w Katowicach

Panie profesorze. Na jakim miejscu stawia Pan Śląski Uniwersytet Medyczny w Polsce?

Jako absolwent, wtedy jeszcze Śląskiej Akademii Medycznej, stawiam „swoją” uczelnię na pierwszym miejscu. Tu zdobyłem wszystkie stopnie naukowe: od doktora nauk medycznych po habilitację i profesurę. We władzach uczelni pełnię funkcję Prorektora do Spraw Rozwoju i Transferu Technologii .
Nasz Uniwersytet ma wiele osiągnięć, unikatowych w skali kraju, ale także europejskiej oraz światowej. Mamy wybitnych naukowców w wielu dziedzinach: kardiologii, kardiochirurgii, chirurgii naczyń, przewodu pokarmowego, nefrologii, czy też neurochirurgii i okulistyki. Rankingi są oczywiście różne, ale na pewno jesteśmy największą uczelnią medyczną w Polsce. Studiuje u nas ponad 10 tys. studentów. Naszym osiągnięciem jest to, że nasi studenci świetnie zdają egzaminy. Mogą pracować zarówno w Polsce, jak i za granicą. Znajdujemy się wysoko w rankingach, w których bierze się pod uwagę na przykład pozyskiwanie grantów. Tak, że na dwanaście największych uczelni medycznych w Polsce plasujemy się z pewnością w górnej połowie stawki.

Co uczelnia robi, aby rozwijać kompetencje miękkie?

Nowe władze uczelni, które zmieniły się półtora roku temu, stawiają przede wszystkim na dialog. Rozmowa, umiejętność pracy w zespole, komunikatywność to podstawa. Jednocześnie otwieramy się zewnątrz, by pokazać nasze dobre strony. Zajmuje się tym prorektor ds. Promocji i Studiów Podyplomowych prof. Oskar Kowalski. Stawiamy na rozwój studiów podyplomowych. Uruchomiliśmy niedawno wraz Gdańskim Uniwersytetem Medycznym i Uczelnią Łazarskiego studia MBA dla zarządzających w ochronie zdrowia. Wśród wykładowców znalazło się grono wyśmienitych profesjonalistów. Analizując rynek planujemy też uruchomienie w Wydziale Nauk o Zdrowiu w Bytomiu studiów Bezpieczeństwo i Higiena Pracy. Ci fachowcy są na rynku bardzo potrzebni. Zainicjowaliśmy też współpracę z innymi śląskimi uczelniami, co z pewnością przyniesie dobre pomysły. Jako Prorektor ds. Rozwoju i Transferu Nowych Technologii dbam, by Śląski Uniwersytet Medyczny wdrażał wyniki badań naukowych. Jako wykładowców ściągam do naszej uczelni wybitne światowe autorytety naukowe.
Stanowisko Prorektora ds. Rozwoju i Transferu Technologii to nowe stanowisko, którego wcześniej nie było. Przez ostatnie 20 lat tylko Śląski Uniwersytet Medyczny nie dostał finansowania z budżetu Państwa na wybudowanie tak potrzebnego szpitala. Jednym z moich priorytetów jest zdobycie tych środków, by powiększyć bazę dydaktyczno-leczniczą. Kontynuujemy bardzo duży grant europejski wraz ze Śląskim Urzędem Marszałkowskim pod nazwą „Silesia Labmed”. W jego ramach uruchamiamy trzynaście laboratoriów, najlepiej wyposażonych w Polsce. Liczę, że sprawa zostanie sfinalizowana w tym roku. Powstanie m.in. Centrum Mikroskopii Elektronowej i Nanomikroskopii. Będzie to najlepiej wyposażony ośrodek w Europie.
Jaki widać mamy się już czym pochwalić, ale to jest wszystko mało. Potrzebujemy wybudować Centrum Chirurgii Laserowej i Chirurgii Robotycznej. Potrzebujemy też nowego Centrum Transplantologii. Posiadamy najlepiej działający w kraju Oddział Hematologii i Transplantacji Szpiku. Chcemy by dalej świetnie się rozwijał.

Oprócz niezwykle ważnej funkcji we władzach uczelni jest Pan przede wszystkim wybitnym okulistą, który wciąż zaskakuje pacjentów nowymi badaniami i zabiegami.
Proszę opowiedzieć kilka słów o nowych metod leczenia zwyrodnienia barwnikowego siatkówki.
Zwyrodnienie barwnikowe siatkówki jest chorobą genetyczną. To choroba rzadka. Nie możemy zastosować leczenia przyczynowego bo jest to defekt genetyczny. Grant, który otrzymaliśmy z Narodowego Centrum Nauki ma na celu wynalezienie uniwersalnego leku, który ma regenerować fotoreceptory siatkówki. Lek na bazie zmodyfikowanych białek. Są to oczywiście pilotażowe prace na liniach komórkowych i zwierzętach laboratoryjnych. Nad tym projektem pracuje dr hab. Adrian Smędowski i zatrudniony w naszej uczelni dr Xiaonan Liu z Finlandii.

Jako pionier dokonywał Pan przeszczepów sztucznej rogówki.

Sztuczna rogówka jest projektem, który realizujemy od dziesięciu lat. Był on możliwy w naszym kraju dzięki współpracy z Wydziałem Okulistyki na Harvardzie. Pierwsze sztuczne rogówki podarował nam profesor Claes Dohlman kilkanaście lat temu, a przywiozła je do Polski profesor Ula Jurkunas. To ona nauczyła nas wszczepiać, diagnozować i prowadzić później pacjentów. I tak się zaczęło. Potem był bardzo długi, mozolny okres wprowadzenia procedury do refundacji. To udało się półtora roku temu. Dziś ta procedura jest w pełni refundowana i pacjenci nie muszą jeździć za granicę. To wielki sukces w ochronie zdrowia i w okulistyce polskiej.

Jak Pana zdaniem pandemia wpłynęła i w jakim stopniu na dysfunkcje wzrokowe?

Bardzo niekorzystnie. Po pierwsze: jeśli chodzi o chorych pacjentów to to ich stan uległ zaostrzeniu. Pacjenci nie zgłaszali się na kontrole. Na przykład zaćma. Powinna być operowana jak najwcześniej, a przesuwanie zabiegów doprowadziło do znacznego pogorszenie się wzroku. Bardzo ucierpiał system szkolenia. Świadczą o tym publikacje polskie, ale także w światowe.

Jak praca zdalna wpływa na funkcjonowanie wzroku? Jakie rekomendacje miałby Pan dla osób pracujących zdalnie?

Mam nadzieję, że jednak wrócą czasy pracy stacjonarnej, a praca zdalna to będzie tylko jakąś dodatkową opcją. Nic nie zastąpi kontaktów bezpośrednich. To jest bardzo ważne. Praca przed komputerem nie upośledza bezpośrednio narządu wzroku. Jeśli to jest długotrwały proces to może wystąpić tzw. zespół suchego oka. Pracując długo przy komputerze trzeba wyznawać taką zasadę: 3 do 1. Trzy kwadranse pracy, jeden kwadrans odpoczynku. Tylko na czym ma polegać ten odpoczynek? Musimy wstać od komputera, podejść najlepiej do okna, wielokrotnie pomrugać. Działa to jak wycieraczka na szybie. Po prostu smarujemy oko wydzieliną gruczołów. Popatrzmy dłużej gdzieś w dal. To jest świetna gimnastyka. Oczywiście bez patrzenia wtedy na smartfon. Nie czytamy wtedy gazety. Po prostu patrzmy w dal.

Współpracuje pan z wieloma ośrodkami naukowymi na świecie. Jakie korzyści w codziennej pracy ta współpraca przynosi?

Współpracuję z ośrodkami w Stanach Zjednoczonych, w Europie, a także w Chinach. Na pewno bez tej współpracy mój oddział nie byłby wiodącym i innowacyjnie wyposażonym. Przede wszystkim ta współpraca daje nam możliwość podpatrzenia jakie są kierunki rozwoju w światowej okulistyce. W Finlandii jest niezwykły ośrodek w Kuopio, z którym mamy stały kontakt. Tak samo jak z Mesyną, gdzie prowadzimy badania w zakresie oceny molekularnej tkanek oka. To jest podstawa do rozwoju terapii genowej. Natomiast Chiny to organizacja pracy całkiem inna niż w Europie. Jest to ośrodek założony przez Polaka, księdza Wacława Szuniewicza w 1929 roku. Znajduje się w nim niezwykle rozbudowane Laboratorium biologii molekularnej. Tam są prowadzone badania genetyczne, a także badania nad chińską medycyną naturalną. Ta współpraca to nauka organizacji, ale także dydaktyka.
Teraz w związku z rozwojem Internetu zmienił się, uległ przyspieszeniu poziom wymiany informacji. Liczba ośrodków z którymi współpracujemy jest duża i jestem z tego dumny. Jednak Harvard to jest numer jeden. To ośrodek dający nam wskazówki, w którym kierunku badać, w którym kierunku iść.

Profesor Wylęgała prywatnie. Jakie ma Pan pasje? Co zajmuje Pana w wolnym czasie?

W wolnym czasie? To są przede wszystkim podróże z moją żoną śladami Jana Pawła II. Głównie do Italii bo to miejsce moich studiów okulistycznych w Uniwersytecie w Pavii koło Mediolanu. Są to też wędrówki górskie. Kochamy też jeździć na nartach i rowerach. Wielką moją pasją jest również fotografia, oczywiście amatorska, ale bardzo to lubię. Mimo tego że nasza czwórka dzieci jest już dorosła to nadal chętnie z nami wyrusza w takie podróże.

I na koniec: jakie są wyzwania przed Panem i uczelnią na najbliższą przyszłość?

Musimy przetrwać pandemię i zniwelować związane z nią opóźnienia przede wszystkim związane z leczeniem chorych. Chodzi tu o tzw. dług covidowy. Po drugie trzeba wdrożyć założenia rozwojowe Uczelni, a przede wszystkim pozyskać środki finansowe. To jest wielkie wyzwanie pozyskanie środków na budowę nowych szpitali, co jest priorytetem, by uczelnia mogła się rozwijać . Musimy zmienić bazę z tych dziewiętnastowiecznych na nowe. Chodzi np. o centrum kreatywności, centrum druku 3D, gdzie studenci mogliby wymyślać różne projekty, abyśmy mogli potem je realizować. Bez tego nie ma rozwoju. Wyzwaniem są też cele dydaktyczne, zwłaszcza dla nas najliczniejszej Uczelni medycznej w kraju. Nie możemy zapomnieć o jakości. Student musi bardzo dobrze zdać maturę rozszerzoną, żeby potem poradzić sobie nie tylko na studiach, ale i w życiu lekarskim. Nie należy zapominać o tym że kandydat na studia medyczne powinien charakteryzować się nienaganną postawą etyczno-moralną.

]]>
Twardy góral, dusza człowiek… http://metropolitansilesia.pl/2022/05/23/twardy-goral-dusza-czlowiek/ Mon, 23 May 2022 16:02:18 +0000 http://metropolitansilesia.pl/?p=3771

Twardy góral, dusza człowiek…

Ewa Jeżak-Klyta
Ewa Jeżak-Klyta

Fot. Archiwum Jerzego Kukuczki

O Kukuczce, jego pasjach i osiągnięciach rozmawiamy z Jerzym Braszczokiem i jego długoletnim przyjacielem – osobą, która wprowadzała go w tajniki wspinaczki, Alojzym Walentym Nendzą, a także z żoną Cecylią.

O planach stworzenia w Katowicach Centrum Himalaizmu opowie Prezydent Miasta Marcin Krupa. Na początek rozmowa z Panem Nendzą.

Panie Walku, jak poznał Pan Jurka i od czego się to zaczęło?
Były lata 60-te. Miałem 16 lat a Jurek 12. Prowadziłem drużynę harcerską na katowickim Wełnowcu. Naszymi „górami” były tak zwane „Alpy Wełnowieckie” czyli wyrobiska po „biedaszybach” pokryte hałdami pohutniczymi, po których wspinaliśmy będąc harcerzami. Potem na bazie zastępu starszoharcerskiego XIII Drużyny Harcerskiej, której byłem drużynowym, powstał Harcerski Klub Taternicki. Już jako dorośli, przez kolejne 7 lat pracowaliśmy razem w Zakładach Wytwórczych Urządzeń Sygnalizacyjnych w Katowicach. Wspólne wyjazdy w Beskidy, Karkonosze, Sudety i Tatry, na zimowiska, rajdy czy wspinaczki skałkowe zacieśniły więzy naszej przyjaźni. W HKT popularne było porzekadło, że w taternictwie najistotniejsze są dwie rzeczy: wiara i para. Parę Jurek miał niesamowitą. Gdy inni byli bardzo zmęczeni, on niezmiennie parł do przodu. Posiadał niebywałą odporność psychiczną i fizyczną. Był zdrowym, silnym, zwinnym i wytrzymałym a wręcz odpornym na cierpienie. Znakomicie sobie radził w ekstremalnych warunkach balansując na granicy możliwości ludzkich. Był również mentalnie przygotowany do tego sportu. Od dziecka wszystkie ferie zimowe i wakacje spędzał u dziadków w Istebnej. Zimą spał w igloo, które sam budował, a latem w szałasie. Swoją prawdziwą wspinaczkę rozpoczął w 1965 roku, w Tatrach. One go porwały i nim zawładnęły.

Kiedy zaczęły się Wasze pierwsze wspinaczki poza granicami naszego kraju?
Pierwszym wyjazdem zagranicznym była Bułgaria z Harcerskim Klubem Taterniczym. Kiedy przyjechaliśmy, Bułgarzy świętowali przejście najtrudniejszym wejściem na szczyt – Ząb Rekina. Bułgarzy zdobywali go w tydzień. Na drugi dzień Jurek wziął kolegę, klamory i przeszli tą drogę w jeden dzień.
Po każdym takim wyjeździe składaliśmy raport do Polskiego Związku Alpinizmu, w którym opisywaliśmy wszystkie przejścia. . Obowiązkowo musieliśmy chodzić w zespołach dwu lub kilku oso-bowych. Takie były przepisy. Na drukach zgłoszeń, gdzie Jurek wpisywał: „z partnerem” to było wiadomo, że idzie solo, chociaż było to zakazane. W 1974 roku braliśmy udział w wyprawie w góry Ameryki Północnej. Była to pierwsza Polska ekspedycja w tamte rejony. Głównym celem był Mount McKinley. Niestety, mieliśmy pecha. Jurek z kolegą trafili do szpitala z odmrożeniami. Na szczęście dla Jurka, że było to na Alasce w Ameryce, bo gdyby to było gdzie indziej straciłby nogę. Amerykańscy lekarze uratowali mu ją. Po powrocie, w szpitalu katowickim na Ligocie obcięli mu jeden palec u nogi.
Niedługo potem wziął ślub z Cecylią. To była piękna uroczystość w Istebnej. Po ślubie Cecylia z siostrą pojechały na tydzień (poślubny) na Mazury a Jurek w Dolomity.

Czym dla niego były góry?
Bez gór czuł się jak ryba bez wody. Był bardzo uparty, szczęście mu sprzyjało, a wręcz czuł się jak nieśmiertelny. Jednocześnie był bardzo pokorny i miał ogromny respekt i szacunek przed wielkością gór. Był człowiekiem wielkiej wiary. Żeby poznać jego duszę i umysł trzeba by przeczytać jego książki i dzienniki z wypraw, w których opowiada o swoich przeżyciach i strachach, z którymi zmagał się podczas wypraw. Jurek był bardzo zdeterminowany na cel, aby zdobyć Koronę Himalajów.

Dużo mówiło się o wyścigu Kukuczki i Messnera o koronę Himalajów…
Kiedy Jurek zdobywał pierwszy ośmiotysięcznik to Reinhold Messner miał na koncie już sześć. Po zdobyciu przez Jurka K2 Messnerowi zostały 2, a Jurkowi już tylko 3. Dziennikarze, media i świat z ogromną ciekawością śledzili ich zmagania i wyścig o koronę. I to dziennikarze wymusili rywalizację między nimi.
Została ona zakończona w listopadzie 1986r. kiedy Messner zdobył ostatni swój ośmiotysięcznik czyli Lhotse. W tym czasie Jerzy Kukuczka wyczekiwał w bazie na odpowiednią pogodę aby zaatakować Manaslu. Informację podało radio. Jak opisał później w swoim dzienniku himalaisty ten moment: „… On jest tym pierwszym. W tej chwili odkrywam w sobie odcień pewnej ulgi. Wreszcie ta cała wrzawa wokół naszego wyścigu się skończyła. Teraz spokojnie mogę dążyć do własnego celu. Brakuje mi jeszcze Manaslu, Annapurny i Shisha Pangmy.”
Na Manaslu poszli z Wojtkiem Kurtyką, meksykanami Carlosem Carsolio i Elsą Avilą, Ryszardem Wareckim, Edwardem Westerlundem i najmłodszym Arturem Hajzerem. Wyprawa przeciągała się i trwała 2 i pół miesiąca. Kończyła się żywność, paliwo. Warunki pogodowe były paskudne; wiatry monsunowe, deszcze i śniegi. Trzeci swój obóz znaleźli 3 metry pod śniegiem. Nie wróżyło dobrze i było bar-dzo niebezpiecznie. Ryszarda Wareckiego odwieziono helikopterem do szpitala. Wojtek Kurtyka wycofał się z dalszej trudnej wspinaczki. Do pokonania zostało im niewiele bo 200 m i jednocześnie aż 200m.
Ostatecznie na Manaslu weszli Jurek z Arturem, nową drogą, w stylu alpejskim.

 

Annapurna należy do najbardziej niebezpiecznych 8-tysięczników. Do 2007r. było 153 wejść na szczyt z czego aż 58 himalaistów poniosło śmierć. Jak to możliwe, że Jerzy Kukuczka i Artur Hajzer w rekordowym tempie, bo w dwa tygodnie, ją zdobyli i to jeszcze zimowym wejściem?
Po Masalu zostały jeszcze dwa szczyty. Następna była Annapurna 8091m n p. m., która wśród himalaistów uchodzi za jedną z najniebezpieczniejszych gór. 18 stycznia 1987r. ekipa w składzie m.in.: Jerzy Kukuczka, Artur Hajzer, Wanda Rutkiewicz i Krzysztof Wielicki podjęli walkę o kolejny ośmiotysięcznik. Na szczyt Annapurny weszli Jurek Kukuczka z Arturem Hajzerem już 3 lutego. Cała wyprawa była najszybszą zimową ekspedycją, która trwała 2 tygodnie. Była też wyjątkową ponieważ to pierwszy ośmiotysięcznik zdobyty przez człowieka. Dlaczego tak szybko to zrobili?  Bo byli już zaaklimatyzowani po wyprawie na Manaslu i dlatego tak dobrze im poszło. Chociaż my himalaiści wiemy, że wysokość powyżej 8000 m to strefa śmierci. Na takiej wysokości procesy wyniszczające organizm przeważają nad procesami aklimatyzacyjnymi a jednak…
Ostatnim w koronie był masyw w Chinach – Shisha Pangma. Żeby dostać zezwolenie na wejście na lodowiec trzeba było wówczas zapłacić nieprawdopodobnie jak na warunki polskie wielkie pieniądze. Np. wyprawa angielska zapłaciła za wejście ponad 100.000 $, ale Jurek miał farta. Do Polski przyleciał chiński minister sportu i między innymi gościł w Katowicach. Podczas uroczystej kolacji, na którą   Jurek załatwił sobie zaproszenie, przekonał chińskiego ministra żeby wydał to zezwolenie w zamian za przyjazd do Polski wycieczki chińskich działaczy. W ten sposób nasza ekspedycja zorganizowana przez Klub Wysokogórski z Katowic pod kierownictwem Jerzego Kukuczki wyjechała do Chin. W ekipie byli m.in. Wanda Rutkiewicz, Ryszard Warecki, Artur Hajzer i sam Kukuczka.

Oto fragment z dziennika himalaisty Jurka:
„Artur zaskakuje mnie: Jest późno, zabiwakujemy, jutro pójdziemy na szczyt, zrobię dużo zdjęć, będziemy mieli dużo czasu. O dziwo zaczynam to rozpatrywać. W pewnym momencie przychodzi otrzeźwienie. Co ty pierdolisz Artur! Rzucamy plecaki pod uskokiem i idziemy teraz na szczyt, choćbyśmy mieli być na nim po nocy. Rysiek wyniósł narty. Idę więc na szczyt z nartami. Zakładam i dopasowuje narty. Wszyscy mnie wyprzedzają. Na szczycie zachodnim niebezpieczna przygoda. W pewnym momencie robię krok i obrywam się razem z nawisem. Zatrzymuję się mając kijek narciarski w jednym ręku, drugą rękę przerzuconą przez krawędź. Utrzymuję się tak. Pod nogami kilkadziesiąt metrów pionu. Tak mało brakowało! – Jerzy Kukuczka.”

18 września 1987r. Jurek z Arturem Hajzerem wchodzą zachodnią granią i w stylu alpejskim zdobywają Shisha Pangma 8013m n p.m.

Jak napisał Kukuczka w swoim dzienniku: „Stoję przecież na szczycie ostatniego mojego ośmiotysięcznika. Ostatni paciorek mojego himalajskiego różańca…”

Zaraz po tym, tego samego dnia, wchodzą na sąsiedni szczyt Shiska Pangma West. 7950m n p.m. i po tych wyczynach Jerzy zjeżdża na nartach ze szczytu.

Korona Himalajów to ogromny sukces naszego polskiego himalaisty Jerzego Kukuczki. Reinhold Messner gratulując mu tego osiągniecia powiedział: „Nie Jesteś drugi Jesteś wielki”

Jego styl, którym przecierał szlaki na sam szczyt nazywano imponującym…

Przychodzi 1989 r., Reinhold Messner organizuje wyprawę na południową ścianę Lhotse i zaprasza na nią największych tuzów alpinizmu z całego świata. Proponuje również Polakom -Wielickiemu i Hajzerowi. Nie udało im się wejść na szczyt.

Jurek w odpowiedzi na tą akcję szybko organizuje kolejną wyprawę na Lhotse. Nikt nie chce z nim jechać. Wszyscy odmawiają. Mówią: „Jurek po co, przecież już wszystko zdobyłeś”, a on na to: „po co przerywać, jak tak dobrze idzie”…

Tej tragicznej nocy Jurek mi się przyśnił .Tak jakby przyszedł do mnie. Do rana już nie mogłem spać. W pracy dostałem wiadomość, że Jurek zginął tragicznie – odpadł od ściany. Lina nie wytrzymała…spadł w dwukilometrową przepaść. Było to dokładnie 24 października 1989 roku.

Panią Cecylią Kukuczkę odwiedziliśmy razem z Jerzym Braszczokiem, w domu rodzinnym jej śp. męża, w Istebnej. Oto zapis naszej rozmowy:

Pani Cecylio, proszę opowiedzieć jak Państwo się poznali?
Poznaliśmy się przypadkowo w jednej z katowic-kich kawiarni; ja byłam z koleżanką a Jerzy Kukuczka świętował swoje urodziny z kolegami. I tak się zaczęło. Jerzy od zawsze wspinał się z ogromną pasją po górach. Przez krótki dla mnie czas uprawiałam pod jego okiem wspinaczkę skałkową poznając jego kolegów z klubu wysokogórskiego i z Harcerskiego Klubu Taternickiego (HKT). Często wyjeżdżał na obozy w Alpy i Dolomity choć wiem, że nie było łatwo dostać się na taki obóz zagraniczny. Potrzebna była wiedza i doświadczenie wytrawnego taternika, czyli odpowiednie przygotowanie.

Pani Cecylio, a Pani nie dała się wciągnąć w pasję męża?
Próbowałam sił w skałkach. Nawet dobrze mi się wchodziło do góry, ale gorzej już było z zejściem. Jerzy nie namawiał mnie, bo widział, że mam z tym problem. Poza tym nie przepadał za kobietami wspinającymi się. Wręcz twierdził, że nie jest to sport dla kobiet.
Nie rywalizowałam z jego miłością do gór, którym konsekwentnie poświęcał sporo uwagi. Dla niego himalaizm nie był zwykłym wspinaniem się, ale próbą pokonania własnych słabości, synonimem wolności. Był prekursorem, który wytyczył 11 nowych dróg na ośmiotysięczniki. Liczył się również sposób wspinania, czyli wejścia zimowe, czy wejścia bez butli z tlenem. Przyznam się, że niechętnie opowiadał o swoich wyczynach w górach. Po powrocie nie mówił o przebytych trasach, o przeżyciach w górach, o swoich sukcesach czy porażkach, nie rozmawialiśmy również na temat jego kolegów. Po prostu nie był wylewny, ale za to w książkach dawał upust opowieściom o tym wszystkim. Zdążył jeszcze przed śmiercią przygotować 2 książki. Zdecydowanie pod wpływem nacisku wielu osób, którzy namawiali go do ich napisania.
Mąż był człowiekiem konkretnym, zdecydowanym i świadomym, który jak szedł w góry to wiedział po co idzie i wiedział, że zdobędzie cel. Miał twardy charakter; nie narzekał, nie utyskiwał i nie obciążał innych swoimi troskami, czy obawami. Miał świadomość, że kłopoty dotykają tak samo wszystkich pozostałych jak i jego. Im też jest ciężko więc tym bardziej nie obarczał ich nimi.

Pierwszego swojego ośmiotysięcznika zdobył w 1979 roku wspinając się bez butli z tlenem. Był to czwarty co do wielkości szczyt Ziemi, w środkowej części Himalajów, na granicy Nepalu i Chin – Lhotse, liczący 8383m n.p.m.
Zaraz po powrocie z wyprawy otrzymał kolejną propozycję uczestniczenia w wyprawie zimowej na Mount Everest, ale odmówił, bo spodziewaliśmy się dziecka. Kiedy Mount Everest zdobyli jego koledzy Krzysztof Walicki i Leszek Cichy, nam 31 grudnia urodził się syn Maciek. Jerzy szybko nadrobił czas i już podczas kolejnej, wiosennej wyprawy zdobył Mount Everest  z Andrzejem Czokiem wspinając się po nieznanej dotąd południowej ścianie.
Jego korzenie były góralskie. Pochodził z Istebnej, a jak wiemy górale są ludźmi mocnymi, twardymi i konsekwentnymi. Ci, którzy się z nim wspinali mówili, że jest człowiekiem z żelaza. Np. mrożąca krew w żyłach wspinaczka na Makalu…

Kiedy wyjeżdżał w 1981 roku na wyprawę, aby zdobyć kolejny ośmiotysięcznik Makalu, piąty co do wysokości szczyt świata osiągający 8481m n. p. m
z Wojtkiem Kurtyką zabrał ze sobą ulubioną zabawkę syna, biedronkę w kropki. Ze względu na pogodę czekali dwa miesiące w obozie pod szczytem na pomyślne wiatry. Kilkukrotnie próbowali zdobyć szczyt, ale się nie udawało. Postanowił, że sam podejmie próbę. Pogoda była bardzo zła ze względu na niskie temperatury. Podczas powolnego i trudnego wchodzenia po ścianie przeżywał różne doznania. Wydawało mu się, że ktoś z nim jest, że ktoś z nim idzie. To były halucynacje ze zmęczenia i braku tlenu. Jak napisał później w swojej książce „Mój pionowy świat”:
“Przeżywam nagle trudne do wytłumaczenia chwile. Czuję, że nie jestem sam, że gotuję dla dwóch osób. Mam tak silne poczucie czyjejś obecności, że łapię się na przemożnej chęci rozmawiania z n i m.” (Jerzy Kukuczka, Mój pionowy świat).

Po kilku dniach, wyczerpany stanął na szczycie lodowca Makalu. Ponieważ rozładowały się baterie w jego aparacie fotograficznym i nie mógł udokumentować swojej obecności na szczycie zostawił więc biedronkę Maćka. Po powrocie nikt nie dał wiary, że sam wszedł na szczyt. Dopiero po roku, koreańska wyprawa weszła na Makalu i znalazła na szczycie biedronkę, która potwierdziła obecność Jerzego na szczycie. W ten sposób Jerzy udowodnił, że samotnie zdobył szczyt i wtedy dopiero zaliczono mu ten ośmiotysięcznik.

Jak w takim razie dawała Pani sobie radę z emocjami, tęsknotą, brakiem kontaktu z mężem?
Było mi ciężko. W domu nie było gór, była rodzina: ja i synowie. Akceptowałam to, bo dbał o nas i niczego nam nie brakowało. Jurek był bardzo towarzyski, nasz domu był otwartym domem dla przyjaciół. Jednak potrzebowałam a wręcz pragnęłam, aby był jak najwięcej z nami w domu. Bałam się o niego, kiedy wyjeżdżał, ale pomimo tego nigdy nie dopuszczałam do siebie myśli, że może nie wrócić. Przed każdym wyjazdem mówił i brzmiało to jak obietnica: „nie martw się na pewno wrócę”. Zawsze w to wierzyłam i ufałam mu chociaż myśli przychodziły różne.

Czym dla Pani męża były góry i ta miłość do nich?
Góry dla Jurka oznaczały wolność, lepszy świat. W nich czuł się szczęśliwy. Kiedy z nich wracał za każdym razem był innym człowiekiem, lepszym człowiekiem. Góry uczyły go pokory.

Pani Cecylio, wyprawy w Himalaje trwały bardzo długo i były kosztowne. Życie w czasach komunizmu było inne, trudnodostępne dla ludzi z pasją. Paszporty, wizy, zakup waluty… Poza tym zarabiało się niewiele, przeciętnie jakieś 300 dolarów miesięcznie a wyprawy kosztowały tysiące dolarów np. sama zgoda Chińczyków na zdobycie Lhotse kosztowała 100 000 dolarów. W latach 70 – 80 – tych to były przeogromne pieniądze…

Tak, to prawda, to były ciężkie czasy, inna rzeczywistość. Nie było łatwo. Członkowie klubu zarabiali na swoje wyprawy malując, po pracy wielkie, śląskie kominy. Zatrudnieni byliśmy w różnych firmach. Ja również pracowałam. Jerzy pracował w EMAG-u. Zdarzało się, że aby pojechać na wyprawę musiał brać urlop bezpłatny, ponieważ koledzy buntowali się z powodu jego częstych wyjazdów.
Z tego też powodu otrzymał wypowiedzenie z pracy, z którego na szczęście szybko EMAG wycofał się, pewnie ze względu na owacyjne powitanie na lotnisku w Warszawie, które zorganizowały media. Już wtedy cała Polska żyła sukcesami Jerzego a on sam był niekwestionowanym autorytetem, który rozsławił nasz kraj na całym świecie.

Pomysł otwarcia izby pamięci o Jerzym Kukuczce to piękny hołd dla pamięci o naszym Polaku nazywanym bohaterem narodowym i najlepszym himalaistą wszechczasów. Kiedy powstał?

Nigdy tego nie chciałam. Bardzo przeżyłam śmierć Jurka. O śmierci męża dowiedziałam się od Prezesa Klubu Wysokogórskiego, Janusza Majera. Czekaliśmy na wiadomość o powrocie z wyprawy Jerzego i Ryszarda Pawłowskiego, z którym wspinali się na Lhotse. Była sobota, 24 października 1989 r. Byłam w domu ze starszym synem Maćkiem, bo młodszy Wojtek został z ciocią w Istebnej. Pamiętam… dzwonek do drzwi, otworzyłam i jak zobaczyłam Janusza Majera z żoną to przeszły mnie ciarki po plecach i już wiedziałam, że stało się coś bardzo złego.
Stali ze spuszczonymi głowami, bardzo nieswoi, a po chwili usłyszałam, że Jerzy odpadł od południowej ściany Lhotse na wysokości 8300 m n. p. m. Lina nie wytrzymała…
Tej nocy młodszemu synowi śniło się, że jedzie windą z tatą, która nie chciała się zatrzymać. Tata naciskał guziki i krzyczał ALARM, ALARM!!!
Wojtek obudził się o 4 nad ranem dokładnie o godzinie 9 czasu nepalskiego, kiedy odpadł od ściany jego ojciec Jerzy Kukuczka.
Przez wiele miesięcy trwały poszukiwania, ale nie odnaleziono ciała męża. Bardzo długo nie mogłam uwierzyć w to, że Jurek zginął.
Odwiedzali nas różni ludzie, którzy pytali o dom „tego” Kukuczki.
Sugerowali aby zbudować muzeum upamiętniające osiągnięcia Jerzego. Jednoczenie zaczęto nazywać ulice i szkoły imieniem Jerzego Kukuczki. To zdecydowało za mnie, podjęłam się organizacji Izby Pamięci Jerzego Kukuczki w Istebnej, w domu rodzinnym męża. W ten sposób przybliżam ludziom świat gór widziany oczami Jerzego. Tutaj przyjeżdżają ludzie ze świata. Opowiadam im historię Jerzego i o zdobytych przez niego ośmiotysięcznikach. W planach miasta Katowice powstała inicjatywa wybudowania muzeum alpinizmu i himalaizmu z lokalizacją w Bogucicach przy ulicy Markiefki nieopodal domu, w którym urodził się Jerzy.

Ta izba to hołd pamięci Jerzego Kukuczki. W rozmowie z przyjacielem Pani męża, Panem Ignacym Walentym Nendzą dowiedziałam się, że w październiku 2009 roku brała Pani udział wraz z synem Wojtkiem w trekkingu poświęconym pamięci męża, przy czortenie w Himalajach Nepalu, pod południową ścianą Lhotse na 8511 m.

Tak, dzięki Fundacji Kukuczki zbudowano czorten ku pamięci trzech polskich himalaistów, którzy zginęli podczas wypraw na tą ekstremalnie trudną ścianę szczytu Ziemi: Rafała Chołdy, Czesława Jakiela i Jerzego Kukuczki. Podczas trekkingu przy czortenie obecnych było wielu Polaków m.in. ekipa
z naszego Katowickiego Klubu Wysokogórskiego, rektor wraz ze studentami AWF w Katowicach im. Jerzego Kukuczki i inni. Nie mogło zabraknąć również wielu zagranicznych grup trekkingowych.

Pani Cecylio, dziękujemy za rozmowę i życzymy dużo zdrowia. Aby opowieści o wyczynach Jerzego Kukuczki dotarły w najbardziej odległe zakątki tego świata inspirując ludzi do podejmowania wyzwań. W Katowicach, mieście w którym urodził się, mieszkał i pracował Jerzy Kukuczka ma w najbliższym czasie powstać Centrum Himalaizmu.

W Katowicach, mieście w którym urodził się, mieszkał i pracował Jerzy Kukuczka ma w najbliższym czasie powstać Centrum Himalaizmu. O plany związane z tym przedsięwzięciem zapytaliśmy Prezydenta Miasta Katowice Marcina Krupę:

Skąd pomysł utworzenia Centrum Himalaizmu? Kto jest jego autorem? Czy wiemy jak będzie wyglądać?

Marcin Krupa, prezydent Katowic: Centrum z jednej strony ma upamiętniać Jerzego Kukuczkę, a z drugiej stać się miejscem spotkań miłośników gór i przestrzenią o charakterze edukacyjnym, która ma inspirować kolejne pokolenia do przesuwania granic swoich możliwości, podnoszenia poprzeczki i osiągania wyznaczonych celów. Jerzy Kukuczka był drugim człowiekiem w historii, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum. Jego wybitne osiągnięcia z jednej strony promowały na świecie Polskę oraz Katowice, w których się urodził, a z drugiej wzbudzały zainteresowanie wspinaczką wysokogórską i stanowiły zachętę do uprawiania tej dyscypliny. Jednocześnie, poprzez Centrum Himalaizmu chcemy kontynuować dziedzictwo Jerzego Kukuczki, przedstawiać historię wypraw,
a także sylwetki innych wybitnych postaci, związanych zarówno ze Śląskiem, jak i naszym krajem. Oczywiście ta inicjatywa będzie miała również znaczenie dla promocji Katowic i przyciągania turystów. Co więcej, swoim kształtem obiekt również będzie nawiązywał do poruszanej w nim tematyki. Bryła będzie pokryta cegłą szklaną i klinkierową, a ponadto ma zawierać imitacje nawisów oraz półek skalnych, na których umieszczone zostaną specjalne ogrody, przedstawiające roślinność charakterystyczną dla górskich krajobrazów

Centrum Himalaizmu ma powstać w Katowicach Bogucicach. Skąd taka lokalizacja?

Kiedy spojrzymy na nazwiska tworzące światową historię himalaizmu związane z Katowicami to nie ma chyba drugiego takiego miasta w Polsce, które mogłoby pochwalić się takim panteonem alpinistycznych sław! To oczywiście Jerzy Kukuczka, ale też Krzysztof Wielicki, Ryszard Pawłowski, Ignacy Walenty Nendza, Janusz Majer czy Artur Hajzer, związani z Katowickim Klubem Wysokogórskim. Stąd pomysł aby Centrum Himalaizmu zbudować właśnie w Katowicach. Lokalizacja tej inwestycji też nie jest przypadkowa – wybraliśmy Bogucice, przy skrzyżowaniu ulic Markiefki i Katowickiej, czyli tuż obok miejsca, w którym urodził się i mieszkał Jerzy Kukuczka – jeden z najwybitniejszych himalaistów w historii. 

Jakie wartości ma promować to miejsce?

Zarówno Jerzy Kukuczka, jak i inni himalaiści, poprzez swoje osiągnięcia zwrócili uwagę świata na Polskę, Śląsk i Katowice, zapisując je na kartach historii. To bezcenna wartość, a formą hołdu dla nich ma być właśnie Centrum Himalaizmu. Podobnie zresztą jak zamkowe muzeum w Tyrolu, które upamiętnia zasługi Messnera – tak w Katowicach budujemy miejsce, w którym znajdziemy pamiątki Jerzego Kukuczki, innych himalaistów, ale i będzie to miejsce, które jak mówiłem będzie inspirować kolejne pokolenia.

Centrum Himalaizmu będzie nazwane imieniem Jerzego Kukuczki. Dla kogo ono będzie i komu poświęcone oprócz pamięci znakomitego Wielkiego Człowieka, Jerzego Kukuczki?

Obiekt będzie łączyć w sobie różne funkcje. Znajdą się tu między innymi cztery wystawy, każda poświęcona innej tematyce – od historii tej dyscypliny, przez poszczególne wyprawy Kukuczki, jak również sylwetki innych śląskich himalaistów. Wyjątkowym elementem, wyróżniającym Centrum Himalaizmu, jest wystawa poświęcona życiu tego wybitnego himalaisty. Jej elementem będzie mieszkanie Jerzego Kukuczki, połączone z powstającym budynkiem. Nie chcemy jednak ograniczać się do muzealnego charakteru powstającego obiektu. Naszym celem jest stworzenie miejsca, które w sposób urozmaicony oraz interesujący dla różnych grup odbiorców pokaże różne oblicza himalaizmu. Stąd też w środku znajdzie się sala audytoryjna, w której będą mogły odbywać się spotkania i pokazy filmowe, a nawet ścianka wspinaczkowa, pozwalająca w praktyce zajmować się tą dyscypliną.  W osiągnięciu zamierzonego efektu pomaga nam współpraca z najlepszymi ekspertami w dziedzinie tej dyscypliny sportowej. To Wojciech Kukuczka, syn Jerzego i prezes Fundacji Wielki Człowiek, wybitni taternicy, alpiniści i himalaiści – wśród nich chociażby Janusz Majer i Krzysztof Wielicki, a także prezes katowickiego Klubu Wysokogórskiego – Piotr Xięski.

 

]]>
Cel – Plan – Sukces – Nagroda http://metropolitansilesia.pl/2022/05/23/cel-plan-sukces-nagroda/ Mon, 23 May 2022 15:51:29 +0000 http://metropolitansilesia.pl/?p=3762

Cel – Plan – Sukces – Nagroda

Monika Zawolik
Monika Zawolik

Fot. Maja Maciejko

Pani Kingo, kiedy tak naprawdę zaczęła się Pani przygoda z biznesem?

To były moje dwudzieste urodziny, 2006 rok, kiedy podjęłam pierwszą dorosłą decyzję o wyjeździe do Londynu. Na bilet wydałam swoje ostatnie pieniądze. Sytuacja w ówczesnej Polsce nie była kolorowa, a ja chciałam realizować marzenia. Czułam, że to będzie przełomowy krok i tak też się stało – wszystko, co się potem zdarzyło, ukształtowało mnie jako człowieka oraz moje zdanie na temat sukcesu. Moja historia to przede wszystkim przekaz o ludziach, którzy wyciągnęli do mnie pomocną dłoń, zupełnie bezinteresownie.

Dlaczego Londyn?

Opowieści mieszkającej tam cioci wzbudziły ogromny apetyt na doświadczanie tego miejsca. To jednak mój znajomy z Londynu zaproponował mi wizytę świąteczną u siebie. Skorzystałam z zaproszenia i już tam zostałam. Na miejscu łatwo się zaaklimatyzowałam.

Pierwsze pół roku, jako, że moją pasją jest florystyka, pracowałam w kwiaciarni, w której moimi współpracowniczkami były dziewczyny o siedmiu różnych akcentach. Dzięki temu szybko “wchłonęłam” język angielski. Dojazd do pracy był niezwykle uciążliwy, bo droga w jedną stronę zajmowała mi 2 godziny – najpierw podróż komunikacją miejską z przesiadką, a następnie 2,5 km piechotą. Nauczyło mnie to dużej cierpliwości i wytrwałości.

Następnie postanowiłam postarać się o stanowisko sprzedawcy na część etatu w jednej z sieci sklepów. W trakcie rozmowy kwalifikacyjnej od razu zaoferowano mi posadę managera.

Równolegle prowadziłam ze swoim partnerem firmę budowlaną, która funkcjonowała rewelacyjnie. Już po sześciu miesiącach pobytu w Londynie spełniłam swoje pierwsze marzenie – kupiłam wymarzony samochód. To było wspaniałe uczucie.

Niestety, po czasie drogi, moja i mojego chłopaka, rozeszły się, a ja zostałam z niczym. Na szczęście, otaczali mnie ludzie, którzy okazali mi serce. Pracownicy sklepu oraz osoby, które na co dzień mijałam na ulicy wyciągnęli do mnie pomocną dłoń. Dzięki nim wynajęłam dom nie mając depozytu, razem przeprowadziliśmy generalny remont i umeblowaliśmy go. Dom był wcześniej w fatalnym stanie. Sama zamieszkałam na poddaszu urządzonym w stylu wnętrz z serialu „Przyjaciele”, a resztę pokoi wynajęłam.

Po kilku latach wróciła Pani do Polski…

Tak i otworzyłam sklepy odzieżowe z punktami krawieckimi. Któregoś dnia jednak ciężko się rozchorowałam i musiałam przejść operację ratującą życie.
W tamtym czasie nie wiedziałam, jak być przedsiębiorcą, więc pod moją nieobecność sklepy upadły. Musiałam wziąć spory kredyt. Wróciłam do domu rodzinnego. Dorabiałam udzielając korepetycji z angielskiego. Nie dawało mi to jednak możliwości, aby żyć na zadowalającym poziomie. Od jakiegoś czasu obserwowałam swoją znajomą, która pracowała w PZU i sporo zarabiała. Zdecydowałam więc spróbować w branży ubezpieczeniowej, aby spłacić dług wobec banku.

Podczas rozmowy kwalifikacyjnej spytano mnie o moje ubezpieczenie na życie. Sądziłam, że jako młoda dziewczyna nie potrzebuję go. Jakże mylne było moje wyobrażenie. Gdybym wówczas posiadała odpowiednią polisę – uratowałabym swoją firmę.

Jeden z dyrektorów PZU Życie, Jerzy Sanetra, który prowadził ze mną rozmowę, dzisiaj mój wielki autorytet, opowiedział mi o ubezpieczeniach indywidualnych, które uwielbiam do dnia dzisiejszego. Nazywamy je programami ubezpieczeniowymi. To instrumenty, którymi zabezpieczamy klientów, właścicieli firm i ich rodziny tak, aby cały dorobek nie odszedł razem z nimi. Dokładnie zaprojektowanym programem, w oparciu o sukcesję i prawo spadkowe, zabezpieczamy ich w razie śmierci lub niedyspozycji do pracy spowodowanej chorobą przedsiębiorcy. Zabezpiecza to biznes, na który pracowali ciężko długimi latami. I oczy-wiście największy kapitał każdego przedsiębiorstwa, czyli pracownicy i ich rodziny – zapewniamy im kompleksową ochronę w razie śmierci, choroby i całej reszty zdarzeń, które mogą ich spotkać w pracy lub w życiu codziennym. Troszczymy się również o zdrowie naszych klientów gwarantując im dostęp do lekarzy specjalistów w przeciągu pięciu dni bez limitów i bez skierowań, coraz częściej jest to benefit pozapłacowy, którym pracodawcy obdarowują swoich pracowników.

Jak wyglądały Pani początki w korporacji?

Zafascynowana ideą programów ubezpieczeniowych oraz korzyściami pozapłacowymi, w pierwszych 9-ciu miesiącach pracy sprzedałam 67 polis. Odczuwałam ogromną lekkość w ich sprzedaży, bo miałam cel pomagania ludziom poprzez skrupulatne ich zabezpieczanie.

Zaproponowano mi stanowisko managerskie i tak zostałam jednym z najmłodszych managerów w PZU. Miałam dużo swobody w działaniu. Po 6 miesiącach kierowania niewielką grupą ludzi wygrałam konkurs i w nagrodę część z nas wyjechała na Sardynię – moje pierwsze prawdziwe zagraniczne wakacje.

W drugim roku mojej pracy, zbieg niefortunnych wypadków, który zamknął mnie w domu na miesiąc, nie przeszkodził, aby mój zespół zdobył tytuł najlepszego w Polsce. To pokazało, jak ważne jest, żeby uczyć ludzi pracy zespołowej, na co stawiałam od samego początku.

Z czasem zostałam dyrektorem jednostki agencyjnej, by później, rezygnując z wygodnego etatu, przyjąć awans na stanowisko dyrektora obszaru sprzedaży. Wiązało się to z założeniem własnej działalności gospodarczej, co niosło pewne ryzyko, ale zawsze wierzyłam w siebie i w swój niezawodny zespół, którym nadal mogłam zarządzać oraz powoływać managerów do budowania swoich własnych struktur.

Co uważa Pani za największe osiągnięcie w swoim życiu?
Zdecydowanie jest nim mój zespół – grupa około trzydziestu osób, którzy wspierają się i razem dążą do celu. Nasze grono jest jedną dużą zgraną drużyną.

Co stoi za sukcesem tegoż zespołu?

Nie ma jednej recepty. To wspieranie i motywowanie, trwanie przy nich, a przede wszystkim praca bazująca na ich celach. Raz w miesiącu, ja i moi managerowie, rozmawiamy z każdym pracownikiem z osobna i omawiamy ich sukcesy i porażki, sprawdzamy wyniki i rankingi. Metodą indywidualnego podejścia, dochodzimy do sedna ewentualnego problemu, skupiamy się na jego rozwiązaniu i mobilizowaniu do dalszego działania.

Staramy się pracować tak, aby każdy dochodził do wniosków, jak może stać się jeszcze lepszym i przestał wykonywać czynności, które nie przynoszą korzyści. Często łączymy ludzi w pary – dobieramy ich tak, aby wzajemnie pomagali sobie rozwijać kompetencje.

Pilnujemy też, by nie marnować czasu na coś, co budzi dyskomfort. Przykładowo, nie zmuszam do wykonywania telefonów, jeśli to dla kogoś trudne, ale szukam innej drogi do pozyskania klienta.

Stawiam na szkolenia i ćwiczenia w celu wzmocnienia integracji zespołu i stałego rozwijania kompetencji. Dużą wagę przykładamy do wdrażania ludzi do pracy na danym stanowisku. Wiele pomysłów to nasze autorskie programy.

Jakie cechy charakteru sprawiły, że osiągnęła Pani sukces?

Jestem marzycielem – to wada i zaleta jednocześnie. Jak to mówią, marzenia to duże cele, dlatego jasno je określam i działam według planu na ich realizację. Moje motto to: “CEL – PLAN – SUKCES – NAGRODA”. Te słowa zawsze dają mi siłę. Kiedy nie mam określonego planu – nie pracuję, a kiedy nie pracuję – nie mam wyników. Muszę mieć cel, aby funkcjonować.

Co jest największym celem obecnie?

Chcę zadbać, aby moi managerowie, agenci i doradcy byli w czołówce najlepszych w Polsce, a mój zespół w pierwszej dziesiątce w kraju. To nie musi być podium. Mamy po prostu stabilnie utrzymywać się na topie. I tak też jest.
Pochwalę się – członkini z naszego zespołu aspiruje o przynależność do Międzynarodowego Stowarzyszenia MDRT, czyli Million Dollar Round Table. To ogromne wyróżnienie stać się członkiem elitarnej organizacji zrzeszającej mniej niż 1% topowych sprzedawców ubezpieczeń na świecie. Do końca roku planujemy, aby w tym zacnym gronie znalazło się trzech naszych agentów.
A moim prywatnym celem, po doświadczeniach zmiany miejsca zamieszkania około dwudziestu razy, jest własne miejsce na ziemi. Najpierw miał być dom, ale ostatecznie zdecydowałam się na mieszkanie – ciepłe przytulne z widokiem na góry, które kocham.

Jaki jest profil idealnego kandydata do pracy w ubezpieczeniach?

Może to być każdy, kto przejdzie pomyślnie wszystkie etapy procesu rekrutacyjnego, na podstawie którego zatrudniamy najlepszych bez względu na płeć i inne uwarunkowania.
Jeśli już ktoś z nami zacznie współpracę, to znaczy, że posiada predyspozycje, aby osiągnąć sukces. Nie trzeba mieć doświadczenia w finansach. Mamy doskonałe szkolenia, które uczą krok po kroku ścieżki kariery zawodowej. Dodam, że w naszej firmie są osoby, posiadające dochód pasywny i nie musiałyby pracować. Robią to, bo cenią wartości, którymi kieruje się nasza organizacja.
Pracują też dla mnie kobiety z trójką dzieci, babcie pomagające w opiece nad swoimi wnukami, samotne mamy. Ta praca daje im dużo satysfakcji, komfort dysponowania swoim czasem, a co najważniejsze – możliwość realizacji swoich celów. Kiedy w ich życiu pojawiają się kłopoty, wspólnie szukamy sposobów na ich rozwiązanie.

Co by Pani chciała przekazać młodym kobietom wkraczającym na rynek pracy?

Chciałabym, żeby zaakceptowały siebie i nie stawiały granicy swoim możliwościom. Można zostać profesjonalistą w każdej dziedzinie, jeśli tylko tego chcemy. Są sytuacje, że zostajemy w życiu zupełnie sami. Mając zaplecze w postaci rozwoju zawodowego, czy osobistego znaczenie szybciej poradzimy sobie ze wszystkimi przeszkodami. Życie, ludzie, cel, plan, sukces, nagroda, pieniądze, porażki i miłość o tym szczegółowo piszę w mojej książce.
Czy sukces zawodowy zawsze jest okupiony poświęceniem życia prywatnego?
W moim przypadku, pierwsze lata ciężkiej pracy wydały owoce w postaci dobrze prosperującego zespołu współpracowników, który cały czas rozbudowuję. Dzięki skrupulatnemu planowaniu wszyscy mamy teraz więcej czasu. Z moim partnerem życiowym wspieramy się dzieląc się obowiązkami i pasjami. Do niedawna najważniejsza była praca. Dzisiaj dbam o zrównoważone życie, które w równych proporcjach dzielę pomiędzy pracą zawodową, wypoczynkiem i pasjami. Człowiek wypoczęty to człowiek szczęśliwy i pełen inspiracji. Na wakacjach wpadam na najlepsze pomysły.
Ale, żebym mogła wyjechać, wszystko musi być wcześniej dopięte na ostatni guzik. Całość działań planuję z dużym wyprzedzeniem – do 20-tego dnia miesiąca rozpisany jest terminarz na kolejny miesiąc pracy zespołu. Dzięki temu pracujemy bez stresu. Wszystko ma swoje miejsce i czas. Mam też eksperta sprzedaży, swoją prawą rękę, która wspiera zespół w wielu aktywnościach i jest cennym zasobem w naszym zespole.

Jakie są Pani największe pasje?

Bezapelacyjnie ludzie i praca są moją największą pasją. Uwielbiam samochody terenowe oraz wycieczki off-roadowe. Kocham naturę, hotele 5-gwiazdkowe to nie moja bajka. A podczas wcześniej wspomnianego wypadu na Sardynię kolega zaraził mnie miłością do makrofotografii, dzięki której możemy dostrzec w przyrodzie to, czego nie widać gołym okiem. Potrzeby klienta to właśnie te elementy, których nie widzimy, a musimy się ich doszukać i odpowiednio o nie zadbać. Tej niewidzialnej części szukam też w kandydatach do naszego zespołu, a ich cel życiowy to dla mnie priorytet. Każdy człowiek w naszym zespole jest wyjątkowy.

W pani opowieściach praktycznie zawsze pojawiają się inni ludzie…

Tak, poza tym, że ludziom zawdzięczam w życiu najwięcej, są oni dla mnie przede wszystkim nieocenionym źródłem wiedzy. Jeżeli dobrze ich słuchamy, to niejako ich czytamy. To może być jedna minuta spędzona razem lub całe lata – każdy kogo spotykamy, staje się cząstką nas samych.

]]>
Nie ma cudownej recepty na sukces sportowy http://metropolitansilesia.pl/2022/02/01/nie-ma-cudownej-recepty-na-sukces-sportowy/ Tue, 01 Feb 2022 16:35:15 +0000 http://metropolitansilesia.pl/?p=3650

Nie ma cudownej recepty na sukces sportowy

Jacek Adamczyk
Jacek Adamczyk

Fot. Materiały własne Górnika Zabrze

Co jest wyznacznikiem sukcesu sportowego? Talent czy samodyscyplina?

Nie ma na to receptury. Gdyby była, to każdy byłby najlepszym piłkarzem na świecie. Było wielu piłkarzy o których mówiło się, że mają talent, ale jakoś nie przenieśli tego na późniejsze sukcesy sportowe. Może brakowało pasji, zaangażowania. Z kolei byli zawodnicy o których nie mówiło się, że są utalentowani, ale ciężką pracą i zaangażowaniem osiągnęli sukces. Na to składa się naprawdę wiele czynników. Ważne jest też indywidualne podejście trenera do każdego z nich.

Wiem, że duży wpływ na pana karierę miał pana ojciec, który także był piłkarzem. Czego pana nauczył?

Kiedy jesteś młody i jeszcze nie wiesz tak do końca co chcesz w życiu robić: czy grać w szachy, czy w piłkę, czy uczyć się matematyki to pomoc ojca, rodziców jest nieoceniona. Myślę że ojciec i jego doświadczenie wywarły duży wpływ na taką, a nie inną decyzję jaką podjąłem. Tata bardzo mi pomagał i mnie wspierał. Woził mnie na treningi, na mecze. Poświęcał mi dużo czasu. Gdyby nie on byłoby ciężko to wszystko osiągnąć. Oczywiście też duży wpływ miała moja mama. Wspierali mnie cały czas i bardzo mi pomagali. Oboje bardzo kochali sport, byli czynnymi sportowcami i w dużej mierze dzięki nim osiągnąłem spory sukces.

Prowadzi pan fundację mającą na celu pomoc dzieciom będącym w trudnej sytuacji. Proszę więcej opowiedzieć o tej działalności

To już ponad 10 lat działalności. Chciałem, aby każdy dzieciak, który chce trenować, rozwijać się miał taką możliwość. Kocham tą pracę, bo można wielu młodym, utalentowanym dzieciakom pomóc i to jest dla mnie w tym wszystkim najważniejsze. Tu nie chodzi o to, aby moje nazwisko było na pierwszych stronach gazet. Chodzi o to, aby pomóc. Wiem, że robimy naprawdę dobrą robotę. Nie ważne są liczby. W Polsce mamy ośrodek w Warszawie, mamy w Kolonii w Niemczech. Otrzymujemy wiele zapytań i próśb o pomoc. Czasem są one bardzo prozaiczne: na przykład zakup piłek albo jakichś innych elementów sprzętu. Czasem ktoś prosi o wysłanie koszulek piłkarskich. Dla mnie ważne jest to, że mogę się swoim sukcesem podzielić z innymi. Robię to z wielką przyjemnością  i z wielkim zaangażowaniem, bo taką mam zasadę, że jak coś robię to tylko i wyłącznie na sto procent, a poza tym przynosi to wielką radość i satysfakcję. Naprawdę bardzo to kocham.

W 2021 roku został pan jurorem niemieckiego programu typu talent show DAS SUPERTALENT nadawanego przez kanał RTL. Jakie to doświadczenie? na co szczególnie zwrócił pan uwagę? co pana najbardziej zaskoczyło?

Zawsze miałem dobre relacje z kanałem RTL. Kiedy wróciłem z Turcji zaproponowano mi udział w tym programie i ja się zgodziłem. To dość ciekawe doświadczenie, wiadomo bardziej na luzie chociaż odpowiedzialność też jest. Teraz będą już półfinały. Bierze w tym udział wielu utalentowanych ludzi. Pamiętam świetnego tancerza, jeszcze parę innych uczestników. Świetnie to wszystko wygląda. Trzeba przyznać że jest dużo utalentowanych ludzi i sam jestem ciekawy jak to się potoczy. To całkiem inne od piłki nożnej doświadczenie. Najbardziej zaskoczyło mnie wspaniałe, profesjonalne przygotowanie wszystkich uczestników.

Był taki moment w pana karierze, że mógł pan wybrać grę dla reprezentacji Polski. Co zdecydowało, że jednak grał pan dla drużyny niemieckiej? Jak z perspektywy czasu ocenia pan Tą decyzję?

To władze piłkarskie w Polsce przespały pewien moment i nie ja powinienem na to pytanie odpowiedzieć. Po prostu zgłosili się już do mnie za późno i temat był zamknięty. Innej decyzji wtedy nie mogłem podjąć. Grałem na wszystkich szczeblach reprezentacyjnej kariery i uważam, że jest to olbrzymi sukces w tak silnej reprezentacji przebić się i rozegrać ponad sto meczów w seniorskiej kadrze. Ponad 12 lat grałem w reprezentacji Niemiec. Jak to by było w reprezentacji Polski? Nie wiem.

Odniósł pan wiele sukcesów na arenie piłkarskiej. Które, oczywiście poza tytułem mistrza świata są dla pana najcenniejsze i dlaczego?

Wszystko było cenne. Mecz wygrany a także przegrany. To był wspaniały czas. Wszystkie obozy, zgrupowania, wyjazdy na mecze. Zawsze panowała wspaniała atmosfera, a przede wszystkim to był olbrzymi honor grać dla tak wspaniałej reprezentacji. Grałem w tej kadrze ponad 12 lat, rozegrałem ponad 100 spotkań i jak sobie pomyślę, że jest tylko dwudziestu trzech zawodników w kraju, w którym mieszka ponad osiemdziesiąt milionów ludzi, a ja jestem w tej małej grupie, która tyle meczów dla tej kadry rozegrała to jest to dla mnie wielki honor i duma.

Pana związki z Polską, a szczególnie z Górnym Śląskiem są bardzo mocne. Chętnie pan tu przyjeżdża.

Zawsze o tym mówiłem, że tu się wychowałem.Niedaleko stadionu. Nasza czteroosobowa rodzina mieszkała w małym dwupokojowym mieszkaniu, no i oczywiście zawsze ważny był Górnik Zabrze. Pamiętam jak graliśmy na podwórku, na ulicach. Był to bardzo fajny czas. Zawsze lubiłem tu wracać i kiedy tylko mogłem odwiedzałem Śląsk i moja rodzinę. Było to dla mnie zawsze bardzo ważne.  Nigdy nie zapominałem o bliskich na Śląsku. To miejsce dla mnie bardzo ważne i specyficzne. Zarówno miejsca, atmosfera, ale przede wszystkim wspaniali przyjaźni ludzie i najbliżsi.

Górnik Zabrze to dla pana szczególny klub. Postanowił pan w nim właśnie zakończyć karierę piłkarską. Co dla pana jest w tym klubie takiego intrygującego i co sprawia że jest dla pana tak szczególny?

Od zawsze jak sięgnę pamięcią byłem kibicem Górnika. Pamiętam jeszcze stary stadion na który chodziliśmy na mecze i zawsze gdzieś tam  w głowie miałem marzenie, aby w tym klubie zagrać. Dla mnie Górnik zawsze był klubem wyjątkowym. Poprzez jego aurę, historię, świetną atmosferę. Klub ma świetne zaplecze w postaci wspaniałych kibiców i jest to dla mnie coś wyjątkowego na skalę całego kraju. Zabrze to nie takie wielkie miasto jak Wrocław, Kraków czy Warszawa, ale też mamy wiernych kibiców. Górnik to marka rozpoznawalna nie tylko w Polsce. Ma kibiców również za granicami Polski. Dużo ich jest w Niemczech, ale też innych krajach. Marzeniem byłoby na koniec zostać mistrzem Polski, ale z tym może być różnie. Jest wiele klubów z o wiele wyższymi budżetami, zapleczem. Walczyć będziemy do końca. Najważniejsze jest to co robimy razem z Miastem, kibicami, ludźmi w klubie. Jest tylu oddanych ludzi, którzy kochają ten klub i zrobią dla niego wszystko. Nic nie zakładamy, bo w sporcie karta w każdej chwili może się odwrócić i nic nie jest pewne. Walczymy w lidze, w Pucharze Polski jesteśmy już wysoko. Nie ma takiego guzika, który przyciśniesz i wszystko się spełni. Trzeba wierzyć i walczyć. Puchary europejskie? Czemu nie? Cele mamy najwyższe.

Czy na koniec chciałbyś coś dodać od siebie? Może coś dla młodych rozpoczynających karierę chłopaków?

Mamy w Zabrzu wspaniałą Akademię Piłkarską. W ostatnim meczu ligowym zadebiutował piętnastoletni chłopak. Ta droga, aby stawiać na młodych bardzo mi się podoba. Ważne, że w Zabrzu gra dużo Polaków. Akademia to taki długofalowy plan. I młodzi chłopcy, którzy zdecydują się sumiennie i ciężko w niej pracować mogą osiągnąć w przyszłosci sukces. Droga do niego jest naprawdę długa. Trzeba zacisnąć zęby, mieć wiarę, ale przede wszystkim ciężko pracować. Bez tego nie osiągnie się sukcesu.

]]>
Czy Tlenoterapia hiperbaryczna to nowa rewolucja? http://metropolitansilesia.pl/2022/01/15/czy-tlenoterapia-hiperbaryczna-to-nowa-rewolucja/ Sat, 15 Jan 2022 01:42:36 +0000 http://metropolitansilesia.pl/?p=3629

Czy Tlenoterapia hiperbaryczna to nowa rewolucja?

Jacek Adamczyk
Jacek Adamczyk

Fot. Maja Maciejko

Proszę powiedzieć skąd pomysł na tego typu działalność i na czym to Wszystko polega?

Jak to często bywa: „Potrzeba jest matką wynalazków”. I to właśnie potrzeba ratowania życia była matką tego przedsięwzięcia. Powiem krótko, żona przyjaciela miała 7 godzin do zgonu. Po podaniu ostatniego z listy antybiotyków – organizm nie odpowiedział. Nie było dla niej ratunku. Lekarze zrezygnowali z próby leczenia, bo podali lek, który kończy listę znanych obecnie. Życie uratował jej zabieg w komorze hiperbarycznej i nie było niczego innego, co mogłoby jej pomóc. To wydarzenie całkowicie zmieniło jego życie i sprawiło, że zafiksował się na tej metodzie do tego stopnia, że ukończył kilkanaście kursów w USA, zdał egzaminy
z dziedziny techniki i medycyny hiperbarycznej, został wyłącznym dystrybutorem producenta komór hiperbarycznych, został przedstawicielem tej firmy na wschodnią Europę, a obecnie również na Niemcy. Otworzył własną klinikę
w Poznaniu i chce otworzyć minimum 20 klinik hiperbarycznych w Polsce. Wariat – pomyślałem. Jednak jak się temu przyjrzałem bliżej… Gdy widziałem na własne oczy „naprawionych” pacjentów, którzy jeszcze kilka dni wcześniej z niedowierzaniem pytali, czy to naprawdę im pomoże… stwierdziłem, że to jest moje miejsce na tej ziemi. W takim przedsięwzięciu nie może mnie zabraknąć. To chcę teraz robić.
Od tego czasu minęło 14 miesięcy… i teraz właśnie to robię.

Żeby nie wdawać się w zawiłości medyczne
i naukowe, a powiedzieć to zrozumiałym językiem, wytłumaczę to na takim prostym przykładzie. Człowiek w warunkach normobarycznych, czyli tych w których wszyscy żyjemy, gdzie ciśnienie ma około 1000 hpa, a powietrze składa się z 21% tlenu, 78% azotu i 1% innych gazów, oddychając dostarcza swojemu organizmowi tlen, bez którego, jak ryba bez wody nie mógłby żyć. Ten tlen jest w postaci gazu, bo powietrze to gaz. I teraz proszę sobie wyobrazić, że nagle do organizmu człowieka dostaje się tlen, który oprócz postaci gazowej otrzymuje również postać cieczy.
I nagle znajduje się on dosłownie w każdym jednym płynie ustrojowym w zwielokrotnionej dawce. I dostaje się do organów, które nie widziały tlenu od wielu lat, a potrzebują go do prawidłowego funkcjonowania.

Schodzimy w tym momencie na poziom naszych komórek i dajemy tym komórkom potrzebny im do życia i prawidłowego funkcjonowania pokarm. I gdy mamy już dobrze odżywione komórki zaczynają one robić to do czego zostały stworzone. Można to krótko nazwać HOMEOSTAZĄ (jak to określił w 1939 roku Walter Cannon). I generalnie moglibyśmy na tym zakończyć, bo to właśnie dzieje się w naszym organizmie i na tym ta metoda polega. Ale trzeba w tym miejscu zwrócić uwagę na bardzo ważną rzecz. Po pierwsze mówimy o czystym tlenie medycznym (99,6%), którym oddychamy podczas zabiegu oraz o ciśnieniu, które musi przekroczyć 2 atmosfery absolutne (ATA). Wszystkie zabiegi poniżej 2 ATA są tylko zabiegami kosmetycznymi. A my mówimy tu o zabiegach medycznych, ponieważ prawdziwa tlenoterapia hiperbaryczna jest działem medycyny konwencjonalnej, tak jak kardiologia, neurologia, pulmonologia, chirurgia, itd.

 

Jaka jest historia tej metody i na czym polega. Jakie przynosi korzyści?

Pierwsze wzmianki o tej metodzie sięgają starożytności, a pierwsze udokumentowane eksperymenty pojawiają się w XVII wieku. Od lat 70 ubiegłego wieku, wraz z rozwojem chirurgii plastycznej, która miała wiele powikłań, zaczyna się również dynamiczny rozwój hiperbarii. W kolejnych latach pojawiały się kolejne badania z udziałem NASA, US Navy i za każdym razem odkrywano nowe zastosowania we wspomaganiu leczenia różnych schorzeń. Dziś możemy zaoferować zabiegi w medycznej komorze hiperbarycznej w Katowicach.

Metoda ta wspomaga leczenie schorzeń do niedawna uważanych za nieuleczalne, a także przyspiesza wielokrotnie proces leczenia. Dla pacjenta jest duża różnica, czy będzie chorował kilka tygodni, czy kilka lat.., czy nadal będzie miał nogę czy nie. W przypadku niektórych schorzeń, komora hiperbaryczna jest jedyną skuteczną terapią, a czasem po prostu zabiegiem ratującym życie.

Świat sportu również korzysta ze wspomagania zabiegami w komorze hiperbarycznej. Dzisiaj nie jest to już tajemnicą, że jeden z najsłynniejszych piłkarzy na świecie korzysta dokładnie z takiego samego urządzenia, jak to które stoi w Katowicach.

Czy jest duże zapotrzebowanie na tego typu usługi?

Jest bardzo duże, a będzie jeszcze większe, jak tylko ludzie zorientują się i wyedukują. Wystarczy sobie wyobrazić, ile osób cierpi z powodu powikłań po COVID-19… To są setki tysięcy ludzi i wciąż ich przybywa…

Jak to się ma do innych, podobnie działających metod?

Jeżeli ma Pan na myśli zabiegi w komorach niskociśnieniowych, poniżej 2 atmosfer, to tak jak wcześniej wspominałem, mają one jedynie charakter kosmetyczny. Poza tym nie ma podobnie działających metod. Jest metoda, która się nazywa ECMO. Jest ona niesamowicie droga, bardzo inwazyjna i związana
z dużymi powikłaniami, a i tak nie jest tak doskonała jak tlenoterapia hiperbaryczna.

 

]]>
Praca to nie tylko powołanie. Może być pasją. http://metropolitansilesia.pl/2022/01/15/praca-to-nie-tylko-powolanie-moze-byc-pasja/ Sat, 15 Jan 2022 01:37:40 +0000 http://metropolitansilesia.pl/?p=3624

Praca to nie tylko powołanie. Może być pasją.

Jacek Adamczyk
Jacek Adamczyk

Fot. Maja Maciejko

Jest pan prezesem dużej medycznej firmy, mającej wiele placówek. Jak łączy pan praktykę lekarską z obowiązkami zarządzania tak potężną firmą?

Jeszcze mi się to udaje, choć jest coraz trudniej połączyć moją praktykę lekarską, którą niezmiennie wykonuję od ponad 30 lat i jednocześnie zarządzać placówką, która cały czas dynamicznie się rozwija. Zauważalne są nowe produkty oferowane przez Grupę Tommed. Powstają nowe placówki, nowe filie, zatrudniamy nowych pracowników. Wymaga to dużego wysiłku i zaangażowania. To naprawdę duże wyzwanie z którym na szczęście sobie radzę. Potrzebna samodyscyplina i organizacja czasu pracy tak więc codziennie w godzinach dopołudniowych pracuje jako prezes, dyrektor, a po południu jestem lekarzem diagnozującym, leczącym naszych pacjentów. Nie skarżę się bo taka moja misja, powołanie i chyba nieźle sobie z tym radzę.

W swoich rozlicznych działaniach założył pan również fundację „Zdążyć przed rakiem”. Proszę nam przybliżyć działalność fundacji

Fundacja „Zdążyć przed rakiem” powstała na bazie działalności, którą prowadzę. To profilaktyka chorób piersi, badania piersi. Obserwuję od dawna wzrost liczby zachorowań nie tylko na raka piersi., Jest mi ten temat bardzo bliski, więc postanowiłem stworzyć fundację, która ma na celu przede wszystkim propagowanie profilaktyki. Nie chcę się tu powtarzać, ale nadrzędnym narzędziem walki z rakiem piersi jest profilaktyka. Profilaktyka chorób piersi jest elementem, który dość sprawnie można wdrożyć. Mamy wiele możliwości diagnostycznych: mammografia, usg, którymi oczywiście nasza Grupa Medyczna dysponuje. Chcemy poprzez działalność fundacji zaprosić do badania jak największą ilość kobiet. Ideą tej fundacji jest krzewienie profilaktyki, czyli m.in. konkretnego, comiesięcznego badania piersi u kobiet. Zarówno w postaci samokontroli, ale też innych badań diagnostycznych dostępnych m.in w placówkach medycznych Tommed.
Podstawą działalności fundacji jest zatem edukacja, mam tu na myśli liczne spotkania z kobietami podczas których wykwalifikowana położna uczy na specjalnym fantomie praktyki samobadania piersi.
Drugim i niezwykle ważnym elementem działalności jest niewątpliwie organizowany od 7 lat Bieg Zdążyć Przed Rakiem, który w pierwszych latach odbywał się w Parku Zadole w Katowiach i potrafił zgromadzić ponad 1000 uczestników, a który mimo panującej pandemii odbywa się nadal i tu uwaga w formie wirtualnej, która polega na tym, iż uczestnik pokonuje dystans 5km w dowolnym miejscu za to w określonym odstępie czasu. Tu ciekawostka! W tym roku bieg Zdążyć Przed Rakiem mimo formy wirtualnej zgromadził prawie 600 uczestników.

Jest pan orędownikiem profilaktyki chorób nowotworowych piersi na czym polegają pana i pana zespołu działania w tej materii?

Od zawsze, od czasu studiów kiedy los rzucił mnie do pracy w Górnośląskim Centrum Medycznym na oddziale chorób kobiecych, gdzie od pierwszego dnia podjąłem również pracę w poradni chorób piersi i od tej pory rozpoczęła się moja przygoda i trwa już 34 rok. Na przestrzeni tych lat mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że najważniejszym elementem w leczeniu chorób piersi i zmian nowotworowych jest profilaktyka. Wszystkim kobietom, z którymi mam styczność, które leczę, które badałem, którym wykonywałem operację, które przewinęły się przez szereg poradni w których przyjmuję wpajam, iż najważniejsza jest profilaktyka, wczesne wykrycie zmian, samokontrola. To są rzeczy, które powinny być jak katechizm w kościele, jak swoisty dekalog.

Proszę trochę więcej opowiedzieć o historii i rozwoju Grupy Medycznej Tommed

Mimo, iż rozpoczęcie działalności firmy liczymy od 1994 roku. historia firmy Tommed sięga roku 1992, w którym otworzyłem swój pierwszy gabinet ginekologiczny przy ulicy Żelaznej w Katowicach. Lata 90 nie należały do łatwych w Polsce patrząc na to jakim sprzętem i technologią dysponowała ówczesna służba zdrowia. Mimo tego chęć rozwoju w dziedzinie ginekologii zdawała się być na tyle silna, że jako jeden z nielicznych na Śląsku dysponowałem aparatem USG, który użytkowałem w systemie obwoźnym od gabinetu do gabinetu co pozwoliło mi wyspecjalizować się w tej dziedzinie i już wtedy pomóc wielu kobietom we wczesnej diagnostyce tzw. schorzeń kobiecych. Dziś USG to standard, natomiast firma poszła o krok dalej zakupując współfinansowany przez Unię Europejską Mammograf Cyfrowy najnowszej generacji, który od momentu zakupu w 2017 r. wykonał prawie 20000 badań piersi. 25 lat temu byliśmy niewielką firmą zatrudniającą zaledwie 9 osób, dziś tylko w samych Katowicach Tommed posiada 8 placówek i współpracuje z ponad 700 osobami. Pytany często o przyszłość firmy zawsze wskazuję na konieczność uzyskania jeszcze wyższego wskaźnika działań profilaktycznych jak również rozwój szeroko rozumianej specjalistyki oraz diagnostyki, czego dobrym przykładem jest otworzone w 2017 roku Centrum Rehabilitacji przy ul. Łętowskiego 32, a w roku 2021 kolejna placówka rehabilitacji przy ul. Sowińskiego 50- wyspecjalizowane w świadczeniach m.in. dla osób niepełnosprawnych, nowoczesna pracownia endoskopii Tommed przy ulicy Fredry 22 w Katowicach, czy pracownie MAMMOGRAFII, RTG,USG.
Realizujemy wiele projektów, między innymi w ramach współpracy z Urzędem Miasta Katowice. Posiadamy również wiele bardzo ważnych certyfikatów które pozycjonują nas jako jednostki o najwyższej jakości. Wspomnę tylko o najważniejszych: system kontroli jakości ISO 9001 ,ISO27001 – dla świadczeń oddziałów szpitalnych , a od 2019 roku nasz POZ dołączył do grona nielicznych w Polsce ośrodków medycznych posiadających certyfikat CENTRUM MONITOROWANIA JAKOŚCI.

Jak czas pandemii wpłynął na waszą działalność. Co się zmieniło?

Jako jeden z nielicznych zakładów na terenie Śląska cały czas udzielaliśmy świadczeń. Ten okres wbrew pozorom dał nam dużo dobrego. Gospodarka
i inne dziedziny życia bardzo ucierpiały. My jako placówka medyczna otrzymaliśmy nową jakość. Przede wszystkim w kontakcie z pacjentem oraz w relacjach personelu. Była to nauka, która na pewno nie spowodowała że nasza Grupa Medyczna stanęła w miejscu. Wręcz przeciwnie był to okres w którym wszyscy bardzo mobilizowaliśmy się, aby wspólnie funkcjonować, wspólnie działać na korzyść pacjentów. Udało nam się to i tutaj muszę podkreślić zaangażowanie całego personelu. głównie szczebla zarządzającego, ale także personelu odpowiedzialnego za warunki sanitarne udzielania świadczeń. Chcę podkreślić, że mieliśmy bardzo nieliczne przypadki zachorowań wśród personelu. Istotne jest też to, że duża liczba pracowników zaszczepiła się przeciwko COVID. Ciągle udoskonalamy sposób udzielania świadczeń. Mamy cotygodniowe spotkania na których wymieniamy się swoimi doświadczeniami i spostrzeżeniami jak ustrzec się przed tą chorobą. Ten okres nie był stracony dla Tommedu. Wręcz przeciwnie: dużo zyskał.

Jak pana zdaniem jest wskazana aktywność fizyczna dla kobiet i mężczyzn w dobie senioralizacji?

To dobre pytanie. Okazuje się, że aktywność fizyczna statystycznie rzecz biorąc zmniejsza zachorowalność na niektóre choroby i to nie tylko nowotworowe nawet o 3% . Aktywność fizyczna w każdym wieku jest potrzebna, a wręcz wskazana!. Aktywność jest też rodzajem profilaktyki grupy chorób kości, stawów, układu nerwowego. I z tego miejsca zachęcam. Sam dwa razy w tygodniu staram się aktywnie uczestniczyć w zajęciach sportowych. Chodzę na basen, gram w tenisa. Każdy rodzaj aktywności fizycznej bez względu na to czy to jest bieganie, skakanie, chodzenie z kijkami jest bezcenny. Ten element powinien nam towarzyszyć na każdym etapie życia. Trzeba sobie wygospodarować chwilę czasu. Czy to samemu, czy pod opieką ośrodków sportowych, instruktorów, ale aktywność jest bezwzględnie wskazana. Społeczeństwo zaczyna dojrzewać do tego. Świadomość aktywności fizycznej jest olbrzymia w tej chwili i cały czas rośnie i chwała temu, a także tym którzy to organizują i aktywizują wszystkie grupy społeczne. Ja także osobiście będę zabiegał, starał się i robił wszystko, aby ta aktywność fizyczna wśród seniorów była jak najbardziej popularna.

Na koniec pytanie osobiste. Czy znajduje pan czas na pasje, hobby. Jakie ma pan pasje? Czemu oddaje się pan w wolnym czasie ?

Moim największym hobby jest moja praca. W niej się najbardziej spełniam. Poza tym jeśli wolny czas to łowiectwo. Jestem prezesem koła. Drugą taką rzeczą jest sport. Jak już wspomniałem gram w tenisa, chodzę na basen. Po trzecie.. To chyba największa moja pasja. Od zawsze jestem aktywnym miłośnikiem czytania i książek. Nie wyobrażam sobie dnia bez przeczytania chociaż fragmentu, rozdziału. Natomiast co najważniejsze w mojej „książkowej” pasji. Od wielu lat zbieram, pieczołowicie kolekcjonuję medyczne starodruki. Starodruki sprzed 1900 roku. Mam już zbiór ponad pięciuset egzemplarzy starodruków medycznych. Spływają one do mnie z całego świata. Pierwsze zakupy dokonywałem na allegro a obecnie na aukcjach książek medycznych, głównie za granicą. Doszedłem do takiego etapu, że to nie ja szukam książki, tylko książki szukają mnie. Mam nieskromnie mówiąc imponujący zbiór tylko i wyłącznie książek medycznych, niektóre egzemplarze mają już około 500 lat . Ale.. to temat na kolejną rozmowę, opowieść……może kiedyś?

 

]]>