Warning: Constant WP_MEMORY_LIMIT already defined in /home/colorizedspz/ftp/metropolitan/www/wp-config.php on line 91

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /home/colorizedspz/ftp/metropolitan/www/wp-config.php:91) in /home/colorizedspz/ftp/metropolitan/www/wp-includes/feed-rss2.php on line 8
Osobowości wydanie 6 – Metropolitan Silesia http://metropolitansilesia.pl Tue, 26 Oct 2021 16:32:03 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.1.6 http://metropolitansilesia.pl/wp-content/uploads/2018/11/fav-150x150.jpg Osobowości wydanie 6 – Metropolitan Silesia http://metropolitansilesia.pl 32 32 Michał Giercuszkiewicz. Wspomnienie http://metropolitansilesia.pl/2021/02/11/michal-giercuszkiewicz-wspomnienie/ Thu, 11 Feb 2021 17:30:00 +0000 http://metropolitankatowice.pl/?p=2672

Michał Giercuszkiewicz. Wspomnienie

Jacek Adamczyk
Jacek Adamczyk

W tekście wykorzystano fragmenty :
1. Reportażu z Dziennika Zachodniego 2005 rok. Autorzy: Marek Twaróg i Arkadiusz Gola
2. Wspomnienia o Michale Giercuszkiewiczu z Gazety Bieszczadzkiej pt. Bieszczady żegnają perkusistę Dżemu. Autor: Paba
Zdjęcia: Jacek Raciborski

W poniedziałek 27 lipca po długiej i ciężkiej chorobie w wieku 66 lat zmarł legendarny perkusista m.in. zespołu Dżem – Michał „Gier” Giercuszkiewicz.
Swoja karierę muzyczną rozpoczynał w latach siedemdziesiątych w zespole Apogeum. Na początku lat osiemdziesiątych dołączył do grupy Dżem. Bardzo przyjaźnił się z Ryśkiem Riedlem. Byli nierozłączni. Na trasach koncertowych zawsze mieszkali razem w jednym pokoju. Niestety, ich nierozłączność wiązała się również z narkotykami. Michał z Dżemem nagrał w 1982 roku pierwszy singiel „Paw/Whisky”, a trzy lata później pierwszy album „Cegła”.

Gier znany przede wszystkim z występów z Dżemem, koncertował i nagrywał z takimi zespołami jak Apogeum, Śląska Grupa Bluesowa, Kwadrat, K3. Do końca życia był aktywnym muzykiem. Zawsze marzył o solowej, własnej płycie i udało mu się to w tym roku. 19 czerwca ukazała się jego płyta „Wolność”, na której towarzyszy mu cała plejada gwiazd muzyki bluesowej.

Od około 1996 roku zamieszkał nad Zalewem Solińskim, początkowo na słynnej Wyspie Skalistej, gdzie przez wiele lat mieszkali ludzie szukający samotni, spokoju. Po roku musiał opuścić wyspę i wtedy przypomniał sobie o kei, którą wybudował wcześniej. Do niej dobudował ściany, prąd czerpał z agregatu, wodę zapewniało mu leśne źródełko, własnoręcznie wykonał gliniany piec dający ciepło, drewno przynosił z lasu. Zamieszkał na dwudziestometrowej tratwie w Zatoce Teleśnickiej, niedaleko Półwyspu Brosa. Perkusista wyjechał w Bieszczady, aby walczyć z uzależnieniem od narkotyków. Do śmierci mieszkał w kolejnym domu-tratwie zbudowanej na Zalewie Solińskim. Od lat jeździł nad Solinę. Szukał tu spokoju. Jego siostra ma nad Soliną dom i od czasu do czasu go pilnował. Przychodzi moment gdy umiera jego największy przyjaciel – Rysiek Riedel. Niedługo później umiera jego mama. Postanawia opuścić Śląsk. Chce skończyć z nałogiem, wyciszyć się. Zawsze chciał zabrać ze sobą Ryśka. Nie zdążył. Powtarzał: „gdybym go tu zabrał, na pewno by wyszedł z dragów tak jak ja”…..

„Tratwa to był jego dom, jego ostoja. Ostatnio miał już jednak lepszą, „nowocześniejszą”, tuż przy Werlasie, w której była nawet skromna łazienka„– mówi jeden z jego bieszczadzkich przyjaciół Pustelnik Jano. – „Kiedy przychodziłem do niego, to zawsze częstował mnie pachnącą dymem herbatą, która spokojnie wędziła się na palenisku i puszczał na starych odtwarzaczach hippisowską muzykę. Pamiętam jak kiedyś, znalazł błąd w grze jednego perkusisty, potrafił wyłapać każdy – nawet u najlepszego muzyka„– uśmiecha się na to wspomnienie Jano.

„Muzyk zawsze chciał mieszkać blisko natury, w jedności z przyrodą, by uciec od śląskiego zgiełku w którym się wychował. – Kiedyś opowiadał jak wyszedł na „ganek” swojej tratwy, a kilka metrów od niego zebrały się wilki. Patrzyli na siebie długo, nie uciekały… Wyczuły w nim dobrego człowieka – bo był naprawdę dobrym człowiekiem. Był dobry, życzliwy i gościnny„ – podkreśla Jano.

„Gier był bohaterem wielu filmów. Jeździli do niego dziennikarze i fotoreporterzy z całego świata. – Nigdy nie robił z siebie gwiazdy, był normalny. Zawsze kulturalny, na poziomie, wiedział co powiedzieć i nie przeklinał do kamery – chociaż jako muzyk i perkusista musiał się hamować„ – żartuje Jano. – „Na tratwie odwiedzał go Józek Skrzek, tam przecież nagrywali Suitę Bieszczadzką – no i chyba najważniejsza z jego przygód muzycznych – miał okazję zagrać na jednej scenie z legendą bluesa BB Kingiem. Chociaż wspominał też, że kiedyś wypił i „jabola” z muzykiem z Black Sabbath„ – śmieje się Jano i dodaje, że Gier jest również ozdobą jego wielu albumów fotograficznych o Bieszczadnikach.

„Gier był jedną z największych indywidualności polskiej sceny muzycznej, charyzmatycznym perkusistą i żywą legendą bluesa, ale najważniejsze, że był bardzo lubiany. Pewnie przez swoją skromność i wrażliwość. Niestety góry zostają, a ludzie odchodzą„ – kończy wspomnienie o Gierze Jano.

W jego rodzinnym domu fortepian stał zawsze, ale jakoś nie kwapił się ćwiczyć gamy. Miał wujka który wykładał na Akademii Muzycznej, ale zdecydował się na Śląskie Zakłady Techniczno-Naukowe. Tu poznał Jurka Kawalca, przyszłego basistę m.in. zespołu Krzak. Szkoły Gier nie skończył, ale już grał z Leszkiem Winderem i Jurkiem Kawalcem. W końcu zdecydował się na szkołę muzyczną. Ale pozostał niepokorny. Wbrew nauczycielom nie chciał grać klasycznie i pałki zawsze trzymał jak bluesman. Grał przez jakiś czas w Kwadratach, Krzaku, a nawet z zespołem Wawele. Potem trafił do Dżemu.

Gdy w 1986 roku rozstał się z Dżemem nagrał wraz z Leszkiem Winderem jedyny album grupy Bezdomne Psy. Czasem grywał z Cree, Elą Mielczarek, SBB.

W 2005 roku reporterzy Dziennika Zachodniego Marek Twaróg i Arkadiusz Gola w towarzystwie znanego muzyka Andrzeja Urnego odwiedzili go na tratwie. Oto fragment ich opowieści o Michale:
„Był rok 1985, kiedy z Dżemem pojechaliśmy na koncerty do Szwajcarii. Razem ćpaliśmy, ale wiedzieliśmy, że na lotnisku nie możemy mieć żadnego sprzętu, bo są kontrole. Oczywiście wyciągnięto nas na rewizje z grona pasażerów bezbłędnie. Ale ja miałem butelkę towaru, tyle że w nadanej wcześniej walizce. Już w Szwajcarii zorientowaliśmy się z Ryśkiem, że co prawda towar mamy pod ręką, ale nie mamy strzykawki. To był dramat, przecież mieliśmy wrócić do kraju dopiero za dziesięć dni. Idę do apteki i ze słowniczkiem w ręku mówię coś na kształt „szprice bite”. Zaraz ktoś zadzwonił po policję. – Po co ci strzykawka? – pytają. – Żeby naoliwić stopę w bębnach – udaje mi się nakłamać. Za chwilę policja bierze mnie gdzieś do warsztatu i daje 20 oliwiarek. Ręce mi opadły. A pod koniec pobytu, gdy Rysiek z tych swoich cholernych reklamówek wyciągał spodnie do przebrania, to z kieszeni wypadła mu strzykawka.
Gdy mówi o Dżemie, to w zasadzie mówi o Ryśku. Kolejne pytanie o ten zespół zawsze kwituje słowami: – Zmieniło się, Ryśka już nie ma.
Dziś Gier jest czysty. Znaczy nie bierze. Martwi się jednak, że tacy muzycy jak on dają zły przykład młodym. – Sam pamiętam tę ciekawość: jak to jest po narkotykach, skoro na przykład Hendrix pisze takie numery?„
Michał na zawsze pozostanie legendą śląskiego bluesa. Teraz gra w największej orkiestrze świata….

]]>
Najlepszy kolega Mela Gibsona http://metropolitansilesia.pl/2021/02/11/najlepszy-kolega-mela-gibsona/ Thu, 11 Feb 2021 17:13:12 +0000 http://metropolitankatowice.pl/?p=2656

Najlepszy kolega Mela Gibsona

Jacek Adamczyk, Agnieszka Twaróg-Kanus
Jacek Adamczyk, Agnieszka Twaróg-Kanus

Fot. Maja Maciejko

O czym marzył Mirek jako dziecko, jakie miał plany?

Chciałem być marynarzem. To było tak:  jak byłem małym dzieckiem mieszkałem wśród lasów, nad rzeką, w pięknych okolicznościach przyrody. Byłem synem nauczycielki na wsi i to było piękne z różnych względów. Nagle przyjechałem do Chorzowa i poszedłem do 5 klasy podstawówki. To była niesamowita zmiana. Nagle jesteś w centrum wielkiego miasta, wszystko śmierdziało, strasznie śmierdziało. Krótko po przyjeździe poszedłem do sklepu i usłyszałem: dejcie mi pół funta kejzy. Zdziwiem się: w jakim języku oni mówią? Ale dziecko szybko się uczy, już po kilku miesiącach godołem  i  ciulałem się z kolegami na placu. Trzeba było znać hierarchię, wiedzieć kto jest ważny. Tam rządziły proste i sprawiedliwe zasady. W Twojej dzielnicy nikt Cię nie zaczepił. Jak chłopcy robili wojny między sobą, to ja szybko zapisałem się na zapasy w AKSie Chorzów, gdzie nie mieliśmy własnego miejsca i ćwiczyliśmy na Sali na Stadionie Śląskim kilka lat i to było fajne. Sport jest dobry dla młodego człowieka. Ale to nie wszystko. W naszym domu dużo się czytało, dlatego pożerałem olbrzymie ilości książek. W związku z tym, że mówiłem czysto po Polsku, bez żadnego akcentu i naleciałości to brałem udział w konkursach recytatorskich, kółkach teatralnych co w naturalny sposób pchnęło mnie w tym kierunku, gdzie nic nie trzeba umieć a można jakoś przeżyć… no chyba tak… Nie wiem czy chciałem być jeszcze kimś innym, ale to nie było moim marzeniem aby być aktorem, mieć teatr. Może później, jak miałem dwadzieścia kilka lat. Gdy  występowałem w studenckich teatrach, robiliśmy ważne rzeczy ciężko pracując, ale to były fajne czasy, które wymagały olbrzymiego zdyscyplinowania:  szósta rano na próbę, potem na ósmą do szkoły, obiad i znowu próba.

 
Mało kto wie, że miałeś ciekawe doświadczenie z muzyką i to tą najcięższą, heavy metalową.
 

Taak. To było bardzo interesujące bo nałożyły się na to dwie rzeczy. Był stan wojenny i ja z moim kolegą kompozytorem Andrzejem Płaczkiem zaczęliśmy występować w kościołach grając utwory naszego Papieża. Zagraliśmy tych koncertów chyba z sześćset: w Polsce Niemczech, Anglii, Belgi. Graliśmy tego bardzo dużo, a tu nagle przychodzi mój kolega Tomek Pałasz ( z którym jakiś czas wynajmowaliśmy mieszkanie)  i mówi: słuchaj przyszedłbyś do nas na próbę? Jestem managerem takiego metalowego zespołu (KAT – przyp. Red.). No i poszedłem. Ta muzyka była nieznośna, to uderzenie, ten bas, po prostu wszystko Cię bolało. Trzeba było coś wymyśleć, aby to miało jakąś formę sceniczną, coś w rodzaju spektaklu. Niektórych z kolegów było ciężko przekonać, ale niektórzy to szybko łyknęli. Chudy wtedy robił z gitarą salto w powietrzu i spadał na dwie nogi, i grał dalej. Nasz spektakl zaczynał się tak:  olbrzymie logo zespołu jechało do góry, dym, balet z Teatru Rozrywki, sceny krwawe z nagą dziewczyną pomalowaną na złoto, Kostrzewski w trumnie. Świetna zabawa, a to wszystko przy pełnej publice w Spodku. Wiele osób, które coś tam plotły o satanizmie z reguły nie mając pojęcia o tym, krytykowało ten występ strasznie. No i wiesz to środowisko metalowe mocne i bezkompromisowe. W ogóle uważam, że środowisko metalowe wtedy i dzisiaj to jedno z najłagodniejszych. Nie widziałem nigdy żadnej agresji z ich strony. W Jarocinie byłem dwa razy i nic tam się złego nie wydarzyło. No był to ciekawy okres, nawet Kostrzewski w swojej książce o tym wspominał.

Był jeszcze jeden projekt o którym nie wspomniałeś – WILKI WSCHODU

Aaaaa tak. Chciałem zrobić coś większego, żeby to było trochę bardziej europejskie, szczególnie, że środowisko metalowe było bardzo zachowawcze. Oni grali to, co już wcześniej ktoś inny grał. Pamiętam w pewnym momencie powiedziałem im: zagrajcie coś spokojnego, balladę. A oni: gdzie tam! Balladę? My musimy napierdzielać! A potem Metallica nagrała balladę, a oni: musimy nagrać balladę! A ja: dwa lata temu wam o tym mówiłem. Ja powiem szczerze, że już z tego projektu niewiele pamiętam. Wiem, że miały być jakieś kraty przed sceną, rzucanie kawałkami mięsa itp. To były początki metalu w Polsce i tych zespołów nie było za wiele, KAT-owi udało się zabłysnąć i wypłynąć, nawet Telewizja się dla nich otworzyła. Mogli zrobić wielką karierę, a zrobili taką niszową. Tylko w Polsce.


Jakie masz inne pasje niż teatr??

Książki, książki. Dla mnie najlepsze wakacje to cygaro, whisky i książka. Jakieś fascynacje? Dopóki nie byłem ojcem to w ogóle nie wiedziałem o co w tym chodzi, dzieci. A teraz od 11 lat mam całkiem inne na to spojrzenie.

 

Wracając do książek. Jaki przedział literacki Cię pochłania?


Różne książki czytam. W młodości  był taki boom literatury ibero amerykańskiej. Wszystkie Borhezy, Markezy, ja to wszystko czytałem. Pamiętam też  o świetnej literaturze europejskiej początku 20 wieku. Interesuje mnie po prostu dobra książka. Kryminały uwielbiam czytać. Ostatnio takiego Vonneguta kupiłem, którego tom liczy 980 stron. Genialne. Jeśli coś jest zadrukowane, a nie jest to podręcznik fizyki nuklearnej to to czytam.

Whisky i cygara?

Dobre, tylko dobre. Cygara kubańskie tylko. A whisky takie, które śmierdzi bagnem. Takie najbardziej. Musi być taka śmierdząca lizolem. Wiesz……. możemy napisać o tym, że lubimy jeździć do Finlandii i nic nie robić przez tydzień. Pić whisky, palić cygara i wypoczywać.

Samochody?

Eeee bez przesady. Aby jechało i miało znaczek BMW a reszta jest nieważna.

Intryguje mnie jedna rzecz. Był okres, że powstawało dużo małych, prywatnych teatrów i tak naprawdę 90% z nich nie przetrwało. Jaka jest recepta na taki teatr jak wasz?

Spalić okręty. Jak Rzymianie przybywali, aby zdobyć jakiś ląd to pierwsze co robili, to palili swoje okręty, żeby nie móc wrócić. Wtedy szli do przodu, bo nie mieli innego wyjścia, nie mieli jak uciec. W teatrze jest tak samo. Jeśli pracujesz w teatrze państwowym i chcesz sobie na boku zrobić taki mały teatrzyk, gdzie będziesz grał dwa razy w miesiącu, to nie ma szans powodzenia. Nikt nie będzie przychodził, bo ty jesteś ograniczony swoją pracą w teatrze i masz inne zobowiązania. Wiesz, że nie masz tego okrętu bo jest spalony i wtedy robisz to na pełny etat i  nie zrażasz się niepowodzeniami. Pierwsze lata gdy nie mieliśmy siedziby jeździliśmy po Polsce, graliśmy w szkołach,  sanatoriach, domach kultury,  wszędzie gdzie nas chcieli. Graliśmy straszne ilości tych spektakli. Wiek pozwalał na to, że graliśmy w każdych warunkach, byleby widz siedział. Jak już mieliśmy swoją siedzibę, to na pierwsze spektakle przychodziło 8 osób, potem naście.. i teraz co robić? Odwołać? Przyszło dwunastu widzów. Grać? No grać! bo przyszło dwunastu,  następnym razem będzie osiemnastu. Po roku takiego biedowania te koło tak się zamachnęło, że  ludzie zaczęli przychodzić. Owocem pracy i dodatkowymi projektami stały się Letni Ogród Teatralny, i w zimie Karnawał Komedii. Taką zasadę przyjąłem, że teatr ma być dla ludzi, który bawi, a nie nudzi. Nie chcę dawać trudnych egzystencjalnych spektakli, po których człowiek wraca do domu przygnębiony. Ważne są sztuki które są zabawne, nie głupie, pozostawiają   w głowie pozytywną energię i myślenie. Improwizacja w wielu spektaklach, praca z aktorami z którymi chcesz pracować tworzy pozytywny klimat.  Ludzie przychodzą, grają, czują się jak u siebie. U nas zdarza się, tak po ludzku, że kolega który gra na scenie staje  i przerywa bilety, albo w szatni przyjmuje płaszcze. To jest takie naturalne.

Graliście w różnych środowiskach: w szkołach, ale i też w zakładach karnych. Jak z takim widzem nawiązywaliście kontakt?

Graliśmy w więzieniach i graliśmy dla wojska. Pamiętam taką sytuację: gramy w jednostce wojskowej, wiemy już w którym momencie ludzie wybuchają śmiechem, a tu cisza…… , następny fragment gdzie wybuchają śmiechem…. znów cisza. Nikt nie przeszkadza, wszyscy siedzą i patrzą. Z perspektywy aktora gra się fatalnie. Na koniec przedstawienia owacje. Dograliśmy do końca, ale byliśmy psychicznie wykończeni. Przychodzi major i pyta: co panowie, fajnie było nie? Mówimy: no fajnie, Major na to: porządek musi być, powiedziałem im, że jak się który zaśmieje to będzie miał ze mną do czynienia! A w jednej sztuce w więzieniu grałem kolegę Mela Gibsona. Dziwne wrażenie: zaczynasz spektakl, jesteś ubrany w strój więzienny i nagle patrzysz a na widowni wszyscy są tak samo ubrani jak ja! Tylko że ja idę do domu po spektaklu, a oni niespecjalnie. To jest naprawdę ciekawe doświadczenie. Teatr to taki paradoks. Teatr kłamiąc nie może kłamać,  bo wszystko w teatrze polega na kłamstwie, oszustwie. Umawiamy się, że to jest zamek królewski, a w rzeczywistości  jest to pomieszczenie z deskami.  Scena po prostu i ludzie w to wierzą.  Mam na myśli kłamanie w sferze emocji, bo chodzi o taką uczciwość, jak widownia widzi, że Ci aktorzy dają z siebie wszystko to otwiera się i przyjmują to naturalnie.

Często występujesz w roli konferansjera. Opowiedz trochę o tym.

Wszystko już chyba prowadziłem. Prowadzenie imprez to nie jest łatwy kawałek chleba. Twoje aktorstwo i to co zrobiłeś na scenie nie ma żadnego znaczenia. Wychodzisz  i nagle widzisz przed sobą tłum ludzi. Musisz ich jakoś zainteresować, nie mądrzyć się, ale być kimś kogo oni polubią. Masz na to mało czasu. Ja się do tego jakoś specjalnie nie przygotowuję. Nie mam gotowych tekstów, ale wiem co powiem w zakresie podstawowych informacji o firmie czy organizacji. Jak wychodzę na scenę to wiem, że trzeba wziąć z tego to co Cię otacza. Czasem jest ciężko, bo będą ordery przyznawane, sala 800 osób, a ordery dostaje 240. Wyobraź sobie, że teraz te 240 osób wychodzi na scenę,  nic się nie dzieje tylko sobie ręce ściskają , trzeba jakieś cuda wymyślać, żeby tych ludzi zainteresować.  Zdarzyło mi się też wystawić monodram dla 8 osób, bo ktoś miał urodziny i postanowił że chce gościom pokazać sztukę. W restauracji jak w teatrze: Sergiusz przyjechał, ustawił scenę, reflektory i gram spektakl. Więc jak słyszę, że aktor nie zagra bo nie ma warunków mówię: my jesteśmy zawodem kuglarzy, nie bez powodu nas chowali za murami cmentarza bo to jest nieludzkie co robi aktor. Nieludzkie w sensie wiary. Aktor nagle udaje kogoś innego, staje się kimś innym, bo jakby jest zabronione ze ktoś ma różne osobowości, a poza  tym był to zawsze zawód nisko traktowany.

Rodzina?

Moja żona też jest aktorką. Gra w krakowskim teatrze, jest bardzo dobrą aktorką. I w związku z tym mieszkamy w Krakowie. To  piękne miasto, ale  nie jest moje. Jak wracam do Katowic to tu jest moje miasto. Katowice, Chorzów, Śląsk jest moim miejscem. Moja najstarsza córka teraz zdała maturę. Ukochane bliźniaczki grają na instrumentach, jedna na wiolonczeli, druga na fortepianie. Wymyślają sztuki i piosenki. Geny. Co więcej o rodzinie? Normalnie. Lubimy razem wyjeżdżać na wakacje. Kiedyś po prostu jeździliśmy, a teraz pandemia pokazała: siedzisz  z żoną i z dziećmi w domu, co jest sprawdzianem relacji. Albo się pozabijacie, albo nie.

Jaka jest Twoja śląskość?

To jest ciekawe, bo jako dziecko zostałem rzucony  w samo centrum śląskości, a w mojej dzielnicy chyba nikt nie mówił po polsku. Śląskość to  miejsce gdzie ojcowie pracowali albo w kopalniach albo w hutach, z tymi co drugi dzień mytymi oknami, z  obiadem. Ślązacy nie są zbyt otwarci, ale jak już się otworzy dla ciebie ten dom to jest naprawdę fajnie. Miałem taką koleżankę, jej mama Hildegarda była Ślązaczką z krwi i kości. Jak ją wzięli na roboty do Niemiec  trafiła do Berlina, gdzie była służącą u najlepszego dentysty w mieście, czyli najlepszego w Niemczech i podawała herbatkę między innymi Goeringowi. Ona mi dużo  o Śląsku opowiadała. Na przykład  o tym, jak ludzie w czasie wojny często zmieniali nazwiska. Śląskość nie była mi potrzebna, zauważalna, jeździłem i grałem po całej Polsce i nagle z Robertem (Talarczykiem -przyp. red.) zastanawialiśmy się jaką nową sztukę zrobić. Pomyśleliśmy o Cholonku i nagle wow! Cała ta przeszłość wróciła pozytywnie. Potem stworzyliśmy drugi śląski spektakl pt. „Mianujom mie Hanka”. Wprowadziliśmy język śląski do teatrów.  Były śląskie tematy ale nigdy po śląsku.

Beksiński mówił: zakładam fartuch i idę do roboty. Ile jest aktora w rzemieślniku, a ile rzemieślnika w aktorze?

Uważam, że jak aktor nie jest rzemieślnikiem, to nie jest aktorem. To jest głównie rzemiosło. Czasem zdarzają się momenty nieuchwytne. Dziś grasz spektakl, za dwa dni również, ale w całkiem inny sposób.  Czasem zdarza się porozumienie aktora z widzem, co stanowi swoisty dodatek do tej pracy. To jest normalna męska praca rzemieślnicza.

Mówi się że sukces to: 80% pracy, a 20 % talentu. Zgadzasz się z tym stwierdzeniem?

Bardzo. Dodałbym jeszcze lenistwo, bo ja jestem leniwy bardzo. Z tego wynika, że jak mam coś zrobić to zrobię to jak najszybciej i jak najlepiej potrafię, żeby jak najszybciej mieć to z głowy.

Jaki przekaz, wypowiedź wywarła na Tobie wrażenie?

Ale to trudne pytanie. Jak sobie pomyślę o wystąpieniu Wałęsy w kongresie to poczułem ciarki na plecach, on stał i swoim nieudolnym językiem mówił,
a tłumacz (wybitny dziennikarz Jacek Kalabiński – przyp. Red.) przekładał na angielski. Zrobił z tego show niesamowity, a na mnie wywarło to ogromne wrażenie. Pamiętam też jak ludzie lądowali na księżycu i ja to w radio słuchałem w nocy, kiedy wszyscy spali. Magiczne, zielone oko radia działające na wyobraźnię, bo nie widzisz żadnego obrazu.

Jakim jesteś Przedsiębiorcą?

Liberalnym bardzo, ze wspieraniem. W teatrze jest mało ludzi na etacie. Dwoje w biurze, Pani w szatni, Pani od biletów, reszta na umowę o dzieło. Ten formalny sposób zatrudnienia nie ma znaczenia, bo oni wszyscy czują się zespołem. W teatrze jest tak jak w każdym działaniu estradowym. O 19.00 jest spektakl i choćby się waliło, paliło o tej godzinie jest przedstawienie i aktor musi na tą 19.00 dojechać. Osoba, która sprzedaje bilety też. Nie weźmiesz wolnego bo się źle czujesz. Nie ma opcji. Aktor umiera, przychodzi i gra spektakl. Wiele razy było tak, że przychodziliśmy chorzy, z gorączką. U nas w teatrze jest tak, że każdy wie co ma robić, ja nie mam żadnego systemu kontroli, ale wiem kiedy coś działa albo nie działa.

Współpracujesz z wieloma pokoleniami. Czego można nauczyć się od młodych?

Od młodych można nauczyć się tego, żeby trochę wyluzować. Żeby się tak nie przejmować wszystkim. Żeby nie robić jednej rzeczy, a robić różne rzeczy. Chociaż u mnie w teatrze jest tak że potrafią zagrać bajkę i poważny spektakl. Wiele potrafią, przez to, że muszą grać w różnych miejscach. Każdy Teatr rządzi się żelaznymi zasadami: być punktualnym na spektakl, próbę, przygotowanym i to dotyczy zarówno młodych, jak i tych z dużym doświadczeniem. Jak aktor nie dostosuje się do zasad to nie osiągnie nic w zawodzie.

Zadbałeś o widzów LOTem latem i Karnawałem Komedii zimą, a co z jesienią i wiosną?
Nie dałbym już rady. Za dużo, to wystarczy. Wydarzenia te przygotowują zgrane, profesjonalne ekipy, które ustalają warunki, kontrakty, terminy. To ciężka robota i więcej się nie da, a przecież gramy też regularny sezon. Mam satysfakcję, że każdy teatr, który przyjeżdża gościnnie na LOT lub Karnawał Komedii mówi: ja pierdziele ale macie publiczność!!

]]>
Muzyczny świat Karłowicza http://metropolitansilesia.pl/2021/02/11/muzyczny-swiat-karlowicza/ Thu, 11 Feb 2021 16:45:49 +0000 http://metropolitankatowice.pl/?p=2620

Muzyczny świat Karłowicza

Jacek Adamczyk, Agnieszka Twaróg-Kanus
Jacek Adamczyk, Agnieszka Twaróg-Kanus

Fot. Maja Maciejko

Pani Dyrektor. Jakie wartości promuje „Karłowicz”?

Szkoła promuje te wartości, których oczekuje się od ludzi kultury, a które są też nieodzowne do bycia artystą- muzykiem. Czego oczekujemy od ludzi kultury, od artystów?- oczekujemy, że choć na chwilę przeniosą nas w inny wymiar, że pozwolą nam oderwać się od rzeczywistości, że dzięki spotkaniu z nimi napełnimy się pozytywną energią, potrzebnym „dobrem”.
Przełożenie tego zadania na dydaktykę, kształtowanie u uczniów takich cech jak wrażliwość, empatia, uczciwość, pracowitość, odwaga, wskazywanie roli jaką artysta muzyk ma do spełnienia w społeczeństwie jako „łącznik” między kompozytorem a odbiorcą muzyki, jako twórca kultury- to nasze zadanie. Jeśli chodzi o szkołę podstawową, wskazane wartości w sposób naturalny przenoszą się na całe rodziny, które towarzyszą uczniom w kształceniu, kształceniu wymagającym łączenia nauki w dwóch szkołach, wymagającym doskonałej organizacji czasu. W aspekcie kształcenia państwowego, nieodzowna jest pewna schematyzacja działań- najważniejsze czym te schematy wypełnimy,  a to leży w rękach nauczycieli, pedagogów, wykładowców. Stąd też olbrzymia odpowiedzialność nałożona na ludzi tej profesji.

Jaka jest recepta na dobrą artystyczną edukację?

Recepta to zarazem pytanie – czego, jakich efektów oczekuję od edukacji, w szczególności edukacji artystycznej?, czego my sami oczekiwaliśmy od naszych szkół? Patrząc na siebie, naszych uczniów, moje dzieci-dobra edukacja, edukacja artystyczna to ta, która pozwala nam stale się rozwijać, dostrzegać coraz więcej, pracować twórczo i z pasją, odkrywać  i „zagospodarowywać” swoje talenty, umiejętności.
W sposób szczególny kładę nacisk na słowo „zagospodarowanie” umiejętności, czyli pokazanie młodym ludziom olbrzymiego obszaru w którym mogą odnaleźć miejsce dla siebie, zawodu który będzie ich pasją, a jednocześnie wyposażyć w wiedzę i umiejętności, które pozwolą im robić wszystko „czego dusza zapragnie”. Edukacja artystyczna prowadzi nie tylko na estradę- edukacja artystyczna prowadzi do: radia, filmu, instytucji kultury, szkół, wydawnictw… . „Karłowicz” przedstawia młodym ludziom różnorodną ofertę kształcenia. Chcielibyśmy, żeby nasi uczniowie odnajdywali się zarówno w muzyce klasycznej, jak i muzyce szeroko pojętej estrady we wszystkich jej odcieniach, stylach, aby odnajdywali się jako dyrygenci, kompozytorzy ,aranżerzy czy reżyserzy dźwięku. Mocną stroną naszej oferty edukacyjnej jest jej różnorodność, wszechstronność przejawiająca się nie tylko w ilości, ale przede wszystkim w jakości naszych wspólnych działań i szeroko pojętej współpracy.

Kto jest wizytówką Karłowicza?

Dla Szkoły od zawsze wizytówką jest sam Mieczysław Karłowicz i jego niezwykła osobowość. Osobowość człowieka poszukującego zarówno w obszarze muzycznym jak i społecznym, twórcy niespokojnego duchem, wizjonera- znakomitego kompozytora, muzyka, artysty ale i sportowca, taternika, twórcy GOPR. Podążając za tą wizytówką „ Karłowiczanie” to pełni pasji, wszechstronni, poszukujący ludzie, artyści- muzycy. Wizytówka ostatnich lat…?.Zacznę od Tymka Biesa, którego widzimy obecnie na plakatach jako artystę rezydenta NOSPR w sezonie 2020/2021-pianista, kompozytor, producent muzyczny, laureat I nagrody  I Międzynarodowym Konkursie Muzycznym im. Karola Szymanowskiego – absolwent katowickiej Akademii Muzycznej w klasie fortepianu prof. Zbigniewa Raubo i przez wiele lat uczeń naszej szkoły, mojej klasy fortepianu. Dalej cenieni, współpracujący z najlepszymi polskimi orkiestrami dyrygenci: Szymon Bywalec- dyrektor artystyczny i dyrygent Orkiestry Muzyki Nowej, który z wyróżnieniem ukończył naszą Szkołę w klasie oboju Józefa Markiela i fortepianu Bożeny Dymek; Maciej Tomasiewicz- obecnie I dyrygent Śląskiej Orkiestry Kameralnej, ukończył z wyróżnieniem „Karłowicza” w klasie skrzypiec pani Małgorzaty Nowak- Dąbrowskiej. Niedawni absolwenci- już poszukiwani na estradach: Natalia Skrycka- mezzosopran, solistka berlińskiej Staatsoper klasa śpiewu Agaty Kobierskiej; Bartłomiej Kokot-pianista, laureat tegorocznej „Estrady młodych” w Słupsku, klasa fortepianu Beaty Bilińskiej; Anna Trólka- skrzypaczka, koncertmistrz Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Śląskiej- klasa Elżbiety Pisarskiej; Adrian Janda- klarnecista, muzyk Orkiestry Filharmonii Narodowej -klasa Macieja Niewiary. „Małe wizytówki”, pokazane przez red. Violettę Rotter- Kozera w „Śląskim 4 you”: Dominik Psiurski- wiolonczelista, klasa Danuty Sobik- Ptok; Krzysiu Hudziak- skrzypek, klasa Moniki Szwedy Kuba Ryś- pianista, klasa Doroty Zawieruchy.

Pani Dyrektor. Jak wygląda promowanie szkoły na tle światowym, ogólnopolskim i lokalnym?

Promocja Szkoły odbywa się na różnych płaszczyznach. Promocja Szkoły to przede wszystkim  to, co jako „Karłowiczanie” wnosimy w codzienne życie- czy staje się dzięki nam lepsze, piękniejsze?. Promocja Szkoły, to koncerty naszych uczniów, absolwentów, nauczycieli na estradach: lokalnych, polskich, światowych, to miejsca jakie zajmują w uznanych instytucjach kultury czy na renomowanych konkursach. Promocja Szkoły to wydane płyty, publikacje , nakręcone filmy, nagrane programy, reportaże, to nasza obecność w portalach społecznościowych. Staramy się dotrzeć z informacją o Szkole w różne kręgi społeczne, głównie poprzez działania artystyczne, ale i tradycyjnymi metodami- pokazując na czym polega kształcenie muzyczne i jakich wymaga umiejętności. W kształceniu artystycznym, którego trzon stanowi kształcenie indywidualne, obok oferty, modelu kształcenia który proponuje szkoła, nadal niezwykłą rolę pełni nauczyciel gry na instrumencie, nauczyciel śpiewu. Za dobrymi nauczycielami podążają uczniowie, przemierzając często wiele kilometrów i decydując się na naukę poza miejscem zamieszkania. Położony w centrum Katowic, w bliskości renomowanych instytucji kultury „Karłowicz”, może poszczycić się znakomitą kadrą pedagogiczną, która daje gwarancję wszechstronności i jakości kształcenia na bardzo wysokim poziomie.

Jakie ma Pani plany związane z rozwojem szkoły artystycznej?

Na to pytanie częściowo udzieliłam już odpowiedzi mówiąc o dobrej edukacji. Są w szkolnictwie artystycznym, w którym pokaz i ocena umiejętności finalizuje się głównie na estradzie, pewne niezmienne umiejętności, które w procesie nauki trzeba nabyć- droga do nich może być różna. I tu dostrzegam wiele możliwości. Plany kształtuję obserwując potrzeby dzieci i ich rodzin, pragnienia zawodowe młodzieży, a jednocześnie patrząc na możliwości jakie daje nam świat. Ostatnie dni kazały, myślę wielu z nas, zweryfikować plany rozwoju szkół-skierować je mocno na wykorzystanie multimediów w dydaktyce, w kontakcie ze światem, a jednocześnie na samodzielną pracę uczniów. Takie są też moje plany. Chciałabym by nasi absolwenci bez problemu odnajdywali się na polskich i zagranicznych uczelniach artystycznych, aby mieli wszechstronne umiejętności pozwalające im pracować w wymarzonych miejscach, jako twórcom i współtwórcom szeroko pojętej kultury muzycznej.  

Co Koronawirus zmienił w życiu placówki, nauczycieli i uczniów?
 
Traktuję tę sytuację jako wyjątkową i ….przejściową. Mówimy tu raczej o radzeniu sobie w sytuacji zagrożenia, zagrożenia naszego życia!. Nie czas myślę jeszcze na podsumowania- to bardzo trudne, nowe zadanie, które z dnia na dzień z niepokojem rozwiązujemy, mając co chwilę inne dane. Szybko musieliśmy się dostosować do pracy i życia w zupełnie innej rzeczywistości- to myślę udało nam się całkiem nieźle. Oby wystarczyło nam wszystkim pokory, cierpliwości, siły ducha i wyobraźni pięknie kształtującej codzienność.
]]>
Zawsze jest czas na czytanie Sienkiewicza http://metropolitansilesia.pl/2021/02/11/zawsze-jest-czas-na-czytanie-sienkiewicza/ Thu, 11 Feb 2021 08:52:04 +0000 http://metropolitankatowice.pl/?p=2511

Zawsze jest czas na czytanie Sienkiewicza

Jacek Adamczyk, Agnieszka Twaróg-Kanus
Jacek Adamczyk, Agnieszka Twaróg-Kanus

Fot. Maja Maciejko

Zacznę od pytania, którego mógł się Pan spodziewać: pierwszego września oficjalnie obejmuje Pan Profesor stanowisko Rektora Uniwersytetu Śląskiego. Co jako Rektor chce Pan zmienić na uczelni?

Szczerze mówiąc, w ostatnich dwóch latach zmieniliśmy bardzo wiele. Myślę więc, że potrzebujemy teraz jedynie czasu na jak najlepsze wykorzystanie zmian, które się dokonały wcześniej. Trzeba wypełnić treścią wszystkie wcześniejsze zmiany. Jesteśmy od zeszłej jesieni w nowej sytuacji prawnej, obowiązuje nowa ustawa o nauce i szkolnictwie wyższym. W uproszczeniu mówiąc, nie ma już w Polce takich samych uczelni. Chciałbym dla siebie i Uniwersytetu nieco spokoju i stabilności, aby dokonać korekt tych zmian, które uznamy za nie dość dobre. Uniwersytety wtedy mają się najlepiej, kiedy są autonomiczne, kiedy mogą w spokoju realizować swoje podstawowe zadania, jakimi są kształcenie studentów i prowadzenie badań.

A jaka jest recepta na dobre studiowanie?

Z punktu widzenia studentów – wykorzystać bogactwo uniwersytetu. Przejście ucznia ze szkoły do uniwersytetu polega przede wszystkim na tym, ze zaczyna on studiować, a nie uczyć się tego, co zostało przygotowane dla niego w programach nauczania szkolnego. Studenci muszą sobie uświadomić, ze są odpowiedzialni za swoje wykształcenie, ze studia są pewnym rodzajem oferty, tworzenia przestrzeni, w której mogą znaleźć wiedze. Studenci mogą znaleźć bardzo dobrych nauczycieli, swoich mistrzów, ale to, czy wykorzystają to lepiej lub gorzej, zależy przede wszystkim od nich. Nie ma tej presji, która w szkole wywierają na nich rodzice i nauczyciele czy perspektywa egzaminu maturalnego. Na uniwersytecie są egzaminy, dyplomy, ale nie one są najważniejsze. Dzisiaj studenci zdają sobie sprawę, ze dyplom nie jest najważniejszym dobrem, które otrzymuje się po skończonych studiach. Najważniejsze jest to, czego się nauczyło. Przypominają o tym pracodawcy, których coraz mniej interesuje, co jest napisane na dyplomie ukończenia studiów. Pracodawcy poddają absolwentów konkretnej próbie, próbie pracy na konkretnym stanowisku z adekwatnymi zadaniami. Wtedy studenci przekonują się, czy wykorzystują to, czego się nauczyli, czy rzeczywiście ich wiedza jest przydatna. Wiec recepta na dobre studiowanie jest upodmiotowienie studenta, czyli stworzenie mu warunków do tego, żeby pracował nad swoim wykształceniem przy naszej pomocy.

Studiowaliśmy w podobnym okresie. Jak Pan Profesor porównałby pokolenie studentów obecnie, a te z okresu naszych studiów?

Są to pokolenia nieporównywalne. Współcześni młodzi ludzie są politycznie wolni, maja doświadczenie życia w wolnym demokratycznym społeczeństwie. W świecie, który jest dla nich otwarty. To fundamentalna różnica. Przyszedłem ze świata, który był bardzo mocno ograniczony horyzontami politycznymi, granicami, które wydawały się nie do przekroczenia dla mnie, człowieka z małej miejscowości czy ze wsi, który przyszedł do dużego miasta na studia. Dostęp do wiedzy był ograniczony z powodu języka. Wiedza powstaje wszędzie, wiec jeśli ktoś myśli już o zawodowym studiowaniu czy uprawianiu nauki, to musi się z ta wiedza konfrontować w rożnych językach, a przede wszystkim w tym, w którym jest wytwarzana najczęściej, czyli w języku angielskim. Ograniczała nas również technologia w zakresie dostępu do danych naukowych. Czasem to była jedna książką, dostępną w bibliotece, która wszyscy chcieli wypożyczyć (a i tak miał ja u siebie profesor). Tak wiec wiedza w naszych czasach była zgromadzona w ograniczonych miejscach – w głowach profesorów, tudzież ta najbardziej pożądana była w tradycyjnych bazach danych, czyli książkach. Rożnica pozytywna była taka, ze myśmy mieli większa motywacje, bo dobro było dobrem szlachetnym, reglamentowanym. Mam na myśli uniwersytet i możliwość bycia jego częścią. Przychodząc na uniwersytet, czułem się trochę tak, jakbym złapał Pana Boga za nogi, dla mnie to było poczucie absolutnego przywileju. Zdałem egzamin, czułem, ze wszedłem w świat elitarny, wyjątkowy, gdzie będzie się myśleć, mówić, pracować nad najważniejszymi sprawami, jakie interesują ludzkość. Towarzyszyło mi poczucie wejścia do przestrzeni wyjątkowej, ekskluzywnej, razem z prawie dwustoma innymi koleżankami i kolegami. Poczucie, ze uniwersytet jest jednym z niewielu miejsc w ówczesnym świecie, przestrzenią wolności, swobody, wymiany poglądów, kontaktu z wybitnymi umysłami, jakimi byli moi profesorowie. Przypomnę, że to były takie postacie jak: Ireneusz Opacki, Tadeusz Sławek, nieżyjący już Stefan Szymutko, Krzysztof Kłosinski i wielu, wielu innych. Różnice miedzy moim pokoleniem a współczesnymi młodymi ludźmi są fundamentalne. Przede wszystkim dzieli nas różnica systemowa. Dotyczy ona statusu wiedzy, który zmienił się za sprawa urządzenia, posiadanego przez nas wszystkich. Dzięki niemu studenci nie muszą pielgrzymować do tej jednej jedynej książki w bibliotece. W zasadzie po wiedze nie muszą nawet reki wyciągać, bo maja ja w ręce, w smartfonach. Studiowanie staje się ważniejsze w chwili, gdy na poważne pytania nie znajdzie się odpowiedzi w Wikipedii.

Co sądzi Pan Profesor o ankietach studenckich? Jakim są nośnikiem informacji?

Ważnym. Nie przeceniając tego rzecz jasna, bo to zawsze jest schemat, formularz. Jest taki paradoks nauczania: najbardziej wpływowa, a zarazem niemierzalna jest osobowość nauczyciela. Można powiedzieć, że jeśli coś nam się edukacyjnie w życiu udało, to zawdzięczamy to konkretnemu nauczycielowi. Uczyliśmy się dla niego, przez niego, za jego sprawą i dzięki jego osobowości, choć bywał czasem ekscentryczny, dziwny i paradoksalny, a nawet straszny czy komiczny. Osobowość nauczyciela przyciągała do uczenia. Rys osobowościowy nauczyciela odgrywał fundamentalne znaczenie w kształceniu. Na to jednak nie odpowie żadna ankieta, bo ankieta pyta o kwestie dyscypliny pracy, sposobu przygotowania materiałów dydaktycznych, komunikatywności. A w naszych ankietach jest miejsce na tzw. wypowiedzi otwarte, gdzie studenci mogą się podzielić wrażeniami z zajęć. I to jest bardzo ważne, bo stanowi sygnał dla tych wszystkich, którzy odpowiadają za kształcenie w uniwersytecie: wiedzą, co jest istotne dla studentów podczas zajęć. Ankiety chcemy utrzymywać, jesteśmy trochę „oldschoolowym” uniwersytetem pod tym względem i nie mamy zamiaru tego zmieniać, mianowicie stosujemy ankiety papierowe. Ważne jest, żeby ta druga strona i zarazem najważniejsza w całym edukacyjnym procesie miała możliwość ocenić jakość kształcenia.

Czy Pan Profesor miał w swoim życiu mentora, mistrza, który w znacznym stopniu wpłynął na Pana życie?

Oczywiście! Od samych początków. Nie nazwałbym tych nauczycieli jeszcze mentorami, ale jak dzisiaj się temu przyglądam, a jest mi ten temat niezmiernie bliski, pozycja nauczyciela w Polsce i w polskim państwie jest niedoszacowana, nie ma należytego uznania społecznego, ale to osobny temat. Od samych początków nauczyciel był dla mnie kimś, kto jest trochę postacią magiczną, to znaczy, że on wie coś, co najczęściej wywoływało efekt rozdziawionych ust. Kiedy przypomnę sobie moją pierwszą polonistkę Panią Helenę Podstawny, która pokazała mi, jak język wygląda jakby w środku, wywołało to zdziwienie, że język ma coś takiego jak podmiot, orzeczenie, dopełnienie, okoliczniki… Opowiadała o tym zajmująco i potrafiła to pokazać na wykresach logiczno-gramatycznych. Nauczyciel to zatem ktoś, kto pokazuje to, czego nie widać, a co stanowi zasadniczy budulec naszej rzeczywistości. Najlepsi nauczyciele zwykle uczyli nas najważniejszych rzeczy: jak należy się zachowywać, jak należy się ubrać, jak należy traktować się nawzajem. To nigdy nie była czysta nauka przedmiotu i w zasadzie towarzyszy w przygodach tego, który jest uczony do późnego wieku. Wszyscy wybitni nauczyciele, których spotkałem po drodze, uczyli mnie jednocześnie tego, co nie jest wpisane w przedmiot. Uczyli, jak żyć po prostu, jak żyć z wiedzą i poprzez wiedzę, uprawiając ją zawodowo, ucząc się, w jaki sposób jest ona powiązana z tym, jakimi jesteśmy ludźmi poza zajęciami. Mentor w ścisłym tego słowa znaczeniu to przewodnik. Traktuję mentora nie tylko jako kogoś, kto nas prowadzi, ale też stawia nam opór. To trochę tak, że on staje nam na drodze i my musimy się z nim skonfrontować, wypowiadamy jakieś zdanie albo przygotowujemy jakiś projekt, wypowiadamy jakiś sąd, a on mówi nam: nie…, nie, mylisz się, to nie tak, przemyśl to. To jest szalenie potrzebne, to jest tak naprawdę nasza wartość, nasza jakość intelektualna. Ona powstaje dopiero wtedy, gdy ktoś stawi nam rozumny opór, bo to nas zmusza do poprawy argumentacji, do przemyślenia sądu, do ulepszenia języka, do prowadzenia jeszcze jakiś prób i doświadczeń. Takim mentorem był dla mnie nieżyjący już Stefan Szymutko, którego z dumą mogę nazwać moim przyjacielem. Byłem jego pierwszym magistrem i pierwszym doktorem. Przy nim zdobywałem swoje szlify, z nim podejmowałem pierwsze poważne projekty naukowe, przeprowadziłem setki rozmów trudnych, ostrych, bolesnych, bo on był bezwzględny. Miał w sobie taką bezwzględność intelektualną, że jak coś było ściemą, było nieprzemyślane, on to potrafił wychwycić i zdemaskować, ale był też cudownym, serdecznym człowiekiem, z którym przeżyłem mnóstwo cudownych chwil poza przestrzenią naukową.

Panie Profesorze, czy może Pan powiedzieć, że w chwili obecnej jest Pan dla kogoś mentorem?

Na to nie ośmieliłbym się odpowiedzieć. To znaczy, nikt nie powinien myśleć: jestem jego mentorem, czy jej mentorem. To raczej ten, kto do nas przychodzi, ustala nas trochę w tej roli, powołuje nas do tej roli albo proponuje nam taką rolę wobec siebie, a najczęściej to nie jest nazywane, to po prostu się dzieje. Mentor nie jest zawodem, profesją, stanowiskiem. Gdybym miał określić swoją rolę zawodową, to przede wszystkim jest to nauczanie i bycie nauczycielem, co uwielbiam i nawet pełniąc funkcję prorektora, mimo że prawo na to pozwala, mogłem ograniczyć zajęcia ze studentami, żeby mieć czas na pracę administracyjną, nie miałem i nie mam zamiaru tego robić. Fascynuje mnie uczenie, w zasadzie nie przestałem się uczyć od czasu szkoły podstawowej i to jest fascynujące doświadczenie, bo kolejni młodzi ludzie przychodzą z nowymi światami. Zmuszają do przemyślenia tego, co uważamy za słuszne, tego jak myślimy, zachęcają do skonfrontowania się z umysłami, które są ukształtowane przez inny język, inne wartości, inny świat.
Biorąc pod uwagę, jak zmieniła się polska rzeczywistość od lat osiemdziesiątych, jest to przygoda fascynująca. To inni ludzie, z innymi kompetencjami, pewnych rzeczy nie wiedzą i już nie będą wiedzieć. Warto posłuchać, co mają do powiedzenia, bo wiedzą wiele i mają zupełnie nowe kompetencje, o które my czasem nie umiemy zapytać. I to wzajemne dopasowywanie. Ja bym tak raczej postrzegał mentoring, czyli szukanie miejsca komunikacji. Oni mogą postawić nowe pytania, które wypływają z tego, co ich interesuje, czyli żebym ich nie pytał o to, co i tak wiem, ale abym umiał stworzyć im warunki. Na tym, jak sądzę, polega mentoring, żebym ja stworzył takie warunki w uniwersytecie, aby studenci mogli postawić każde pytanie. Każde pytanie, które jest dla nich ważne. Jeśli znam odpowiedź, to im jej udzielę, ale bardziej mnie interesuje sytuacja, w której pomogę im znaleźć odpowiedź samodzielnie. Tak rozumiem studiowanie.

Podczas Śląskiego Festiwalu Nauki mówił Pan, że nauka jest bliżej. Podczas Kongresu Edukacyjnego zapraszał Pan do współpracy środowiska pedagogiczne. W czasie Otwartych Spotkań Dydaktycznych okazało się, że jest przestrzeń dla naukowców, doktorantów, dla wszystkich, którzy chcą posłuchać specjalistów, wejść z nimi w dyskurs. Jak to wygląda dzisiaj? Czy są plany podjęcia współpracy z innymi środowiskami?

Wskazała Pani najbliższy mi składnik idei uniwersytetu, tak, jak ja go dzisiaj postrzegam, w bardzo konkretnej rzeczywistości, w jakiej żyjemy, może mniej konkretnej, bo epidemii nikt nie przewidział i to jest bardzo bolesny składnik obecnego życia uniwersyteckiego albo jego braku. Mówiąc o otwartości uniwersytetu, tak właśnie sobie wyobrażam uniwersytet obecny i uniwersytet przyszłości jako uniwersytet całkowicie inkluzywny, to znaczy taki, który poszerza swoje granice, ogarniając sobą każdą grupę społeczną, która jest zainteresowana wiedzą. Więcej jeszcze: każdą grupę, która chce rozmawiać poprzez wiedzę, dyskutować ze sobą. To wielkie zadanie uniwersytetu, bo nie widzę żadnej innej instytucji publicznej, która mogłaby go zastąpić. Uniwersytet może być gościnną platformą dla najtrudniejszych debat, jakie toczą się dziś w życiu społecznym, gospodarczym czy politycznym. Uniwersytet powinien robić to, co, moim zdaniem, robi, może niezadowalająco, może niewystarczająco dobrze, ale i tak najlepiej ze wszystkich, mianowicie powinien przejmować każdy konflikt lub spór i nadawać mu formę cywilizowanej debaty, więc pilnować tego, żebyśmy się spierali. Spór jest naturalną rzeczą demokratycznego świata, ale żeby to się dokonywało na zasadach, jakie cechują cywilizowany spór, czyli z użyciem argumentów, wiedzy, faktów. Oddzielenia od tego, co jest moją prywatną opinią, do której mamy prawo, nawet jeśli jest ona trudna albo nieakceptowalna dla kogoś innego, jeśli jest wyrażana bez nienawiści i nieagresywnie to może wybrzmieć, pod warunkiem żebym ja wiedział, że to jest Twoja opinia, a od pewnego momentu zaczynają się fakty, które nas obiektywizują i łączą, i jesteśmy w stanie co do nich się porozumieć. I to jest rola uniwersytetu. I tak chciałbym uniwersytet rozwijać w przyszłości poprzez szereg wydarzeń, na czele z ogromnie mi bliskim Festiwalem Nauki, który będzie ogromną platformą eksperymentu społecznego, gdzie rozmaite środowiska i grupy wiekowe mogą się ze sobą spotykać dzięki wiedzy i poprzez wiedzę, testując pewną formę społecznego bycia. Jesteśmy razem i możemy być mądrze razem ze sobą.

Od 2013 jest Pan w jury, a od 2015 przewodniczącym jury nagrody literackiej Nike. To wielkie wyróżnienie. Co ta rola wnosi do Pana życia?

Wniosła, nie jestem już przewodniczącym kapituły. Rola jurora w Nike jest kadencyjna, trwa trzy lata. Ja i tak byłem rok dłużej, istnieje taka możliwość regulaminowa. Jest to jedno z wyróżnień, które spotykają literaturoznawcę, kiedy jest zapraszany do gremiów wpływowych czy opiniotwórczych, jak w przypadku tej, nadal chyba najważniejszej, nagrody literackiej. Traktuję to jako wyraz uznania dla swojej pracy literaturoznawczej, dla instytucji, która mnie wykształciła, dla środowiska naukowego i humanistycznego, którego jestem częścią. Traktuję to także jako nobilitację, a korzyści dla mnie były spore, bo przez cztery lata mogłem bardzo uważnie śledzić całą bieżącą produkcję literacką w Polsce. Można powiedzieć, że przez cztery lata byłem kompetentny, jeśli chodzi o współczesne życie literackie w Polsce, a już fakt, że mogłem wręczać nagrodę literacką Nike Oldze Tokarczuk, wygłaszać jej laudację, w krótkim czasie przed otrzymaniem nagrody Nobla, to jest wspaniałe i czuję się z tym znakomicie.

Co zrobić, aby ludzie więcej czytali? Co Pan Profesor sądzi o tak popularnych ostatnio „krótkich książkach”, czyli tzw. pigułkach wiedzy liczących maksymalnie 50 stron?

Literatura przez wieki była podstawową formą przekazu artystycznego, ale też przekazu wiedzy, zachowania, obrazów świata. Fotografia i kino w XX wieku mocno tę pozycję osłabiły, dziś za sprawą Internetu i innych środków komunikacji literatura już tej pozycji mieć nie będzie. Wbrew prorokom zagłady literatury jest, moim zdaniem, mocna. Ludzie czytają książki, książki są wydawane coraz lepiej. Sztuka wydawnicza stanowi ważny aspekt funkcjonowania literatury, bo po prostu chcemy mieć piękne przedmioty zwane książkami w swoich domach, w rękach. Literatura tak, jak ja ją postrzegam, jest czymś więcej niż wydrukowana książka. Postrzegam literaturę jako pewną organizację języka, pewien sposób używania języka, którym wszyscy mówimy, której sednem jest metafora i narracja; traktuję literaturę nie jako system spisu lektur i książek, które czytamy z przyjemności czy z obowiązku, ale pewien sposób myślenia poprzez mówienie, język, wyobrażanie sobie. Narracja, czyli opowiadanie jest cechą naszego języka potocznego. Żeby mieć rozumny stosunek do naszych doświadczeń, musimy je sobie opowiedzieć: wstałem rano, umyłem zęby, ubrałem się, poszedłem do pracy, zdarzyło się to i to, wróciłem. Życie nasze i naszych bliźnich, życie społeczne, życie świata zyskuje wówczas sens. Musimy opowiadać, czy tego chcemy, czy nie, i musimy rozumieć, co nam się opowiada. Wtedy świat staje się sensowny. Metafora z kolei wychodzi naprzeciw takiemu zjawisku, że rzeczywistości jest za dużo, języka za mało, znów musimy kombinować ze sobą słowa, tak jak tworzymy stopy metali, aby uzyskać inne właściwości. Kombinujemy ze sobą język, uzyskując dodatkowe znaczenie i tą operacje, które robi każdy. Jak nauczyciel wróci zmęczony do domu i powie, że wlewał do głowy olej niedouczonym uczniom, to używa metafory potocznej, którą wszyscy rozumiemy. Nie trzeba czytać wiersza, żeby znaleźć metaforę. Uciekając od Pana pytania, co zrobić, aby ludzie czytali, odpowiadam: ludzie czytają i używają literatury nawet, jeśli nie czytają książek. Oczywiście, lepiej, żeby czytali dlatego, że literatura jest najbardziej rozwiniętą formą narracji i metafory, jaką człowiek wymyślił. Czyli porównując to trochę do technologii, używamy wszyscy samochodów, ale wiemy, że istnieją samochody bolidy Formuły 1, które mają najlepsze osiągi, najlepsze rozwiązania techniczne. I tak jest z literaturą. Mickiewicz, Herbert, Tokarczuk, Stasiuk – to są te najdoskonalsze, oni nam pokazują, co z językiem można zrobić. Żaden z nas z pewnością nie używa w języku potocznym Dziadów części III ani Kochanowskiego, chyba, że zacytuje fragment. Pisarze pokazują, jak najbardziej efektywnie i skutecznie używać polszczyzny. Poza oczywiście przyjemnością, którą z tego mamy. Nie martwię się o to, że czytanie zaniknie. Ono będzie funkcjonować. Natomiast trzeba mieć świadomość, że to, co nam dawała literatura przez wieki, w pewnym momencie zostało uzupełnione, a może w niektórych grupach społecznych zdominowane przez film czy media społecznościowe. Jeszcze jedna dygresja: jest nowy fenomen – nigdy w historii świata nie pisaliśmy tak dużo smsów czy e-maili, piszemy w zasadzie bezustannie. Sądzę, że każdy z nas ma dziś na koncie jakąś komunikację pisaną, to też jest używanie języka, w pewnym sensie języka w formach paraliterackich. Nabywamy w ten sposób nowe kompetencje i ćwiczymy nasze zdolności językowe. Bardzo bym przestrzegał przed takim myśleniem o regresie, że kiedyś to było wspaniałe czytające społeczeństwo, a my jesteśmy jakąś nową barbarią. Nie. Tak nie jest.

A czy w dzisiejszych czasach, w dobie pośpiechu w tak zwanym świecie VUCA- zmienności, niepewności, złożoności i niejednoznaczności, jest czas na czytanie Sienkiewicza?

Zawsze jest czas na czytanie Sienkiewicza! Można go sobie włożyć do samochodu w postaci audiobooka i, jadąc na wakacje, przesłuchać Ogniem i mieczem, Potop czy współczesne powieści, np. Rodzinę Połanieckich. Mówiąc zaś poważnie, Sienkiewicz w XX wieku był władcą historycznej wyobraźni Polaków. Pisarzem, którego powszechnie uważaliśmy za najlepszego opowiadacza w polskiej literaturze. Nikt nie posiadł tej sztuki w sposób równie sprawny, efektowny i efektywny jak Sienkiewicz. Przyznają to tak popularni dziś pisarze jak choćby Andrzej Sapkowski, który jest wielkim admiratorem Sienkiewicza, nazywającym się jego uczniem. Jest czas na czytanie Sienkiewicza. Trzeba sobie powiedzieć, że pozycji, jaką miał wśród czytelników u schyłku XIX i XX wieku, już nie odzyska. Natomiast nie da się zrozumieć polskiej kultury ostatniego wieku, wielu aspektów naszego społecznego życia, bez minimalnej wiedzy o Sienkiewiczu. Uważam, że Sienkiewicz powinien być czytany w szkole, obszernie czy nie, ale absolutnie Sienkiewicza nie pozbywałbym z polskiego kanonu literatury. Przez długi czas nic mnie jako literaturoznawcę nie łączyło z Sienkiewiczem. Nominalnie. To znaczy on mi się podobał, moja babcia opowiadała mi fabuły sienkiewiczowskie zanim zacząłem czytać, więc Sienkiewicza poznałem, zanim zacząłem pisać i czytać. Potem był pisarzem ekranizowanym, więc znałem go z filmów. Najważniejszym momentem było dla mnie rozpoczęcie badań nad literaturą Sienkiewicza. Kulturowo i światopoglądowo z Sienkiewiczem niewiele mnie łączy, moja rodzina nie ma korzeni szlacheckich, z kolei tereny, o których Sienkiewicz pisze, są dla mnie prawie za granicą, a obecnie są za granicą. Moje korzenie to Śląsk cieszyński i kultura protestantów cieszyńskich. Więc wszystko powinno mi być w Sienkiewiczu obce, a jednocześnie nie przestaje mnie on fascynować. Jako pisarz, który posiadł magiczny dar opowiadania tak zniewalającego, że nie potrafimy się oderwać od jego fabuły. Pisarz, który stworzył mit, tzn. stworzył postacie i fabuły, które żyją poza jego książką, są postaciami polskiej kultury, polskiego języka symbolicznego i przeszły z literatury w ikonosferę zwaną polskością. Mimo iż jesteśmy krytyczni wobec Sienkiewicza, działa on na nas nieustannie. Wiemy, że to są uproszczenia, że posługuje się stereotypami, że fabuły są konwencjonalne, a jednak to działa. Mnie interesował Sienkiewicz skomplikowany, złożony, powikłany. Ten, który opowiada nam Polskę wieloetniczną, wielojęzykową i wieloreligijną.

Retoryka czy John Wayne?

Zawsze retoryka. Przyznać trzeba, że czasem retoryka nie wystarczy i John Wayne jest niezbędny. Jest to paradoks sytuacji osoby, która kieruje się rozsądkiem, wiedzą o świecie demokratycznym, w którym funkcjonuje także siła, przemoc, zło, wobec którego jesteśmy często bezbronni. Ta opozycja, czy retoryka Johna Wayne’a to świat demokratyczny, w którym nie może być siły w rozstrzyganiu sporu i po to wynaleziono retorykę i perswazje. Dwa fundamentalne składniki światopoglądu demokratycznego, gdzie ludzie dochodząc swoich racji, kierują się i mówią, jak najbardziej potrafią, perswadują sobie z wszystkimi sztuczkami, na jakie pozwala retoryka łącznie z manipulacją retoryczną. Trudno, godzimy się na to. Natomiast zakładamy, że tam nie wolno się straszyć. Nie mogę powiedzieć jak w filmie, który jest mi bliski, czyli w westernie Człowiek, który zabił Liberty Valance’a: głosuj na mnie, bo Cię zabiję. Można by powiedzieć, że to jest najbardziej skuteczny argument w kampanii wyborczej, ale na szczęście wypowiada go bandzior, który ostatecznie przegrywa, bo perswazja okazuje się skuteczniejsza i ludzie wiedzą, że jak się zjednoczą, to mogą się bandycie przeciwstawić. Wiemy dobrze, że nasza otwartość i nasza wolność niekoniecznie są szanowane przez wszystkie nacje, czy też jednostki świata, i nawet otwarta kultura demokratyczna musi mieć swojego Johna Wayne’a, który po prostu ją chroni przed zniszczeniem.

Panie Profesorze, jak dobrze myśleć literaturą w biznesie? Czy jest możliwe łączenie nauki i biznesu w humanistyce?

Literatura jest pewnym ćwiczeniem wyobraźni, ćwiczeniem w możliwościach. Jesteśmy dziwnym gatunkiem, który potrzebuje do życia także fikcji. Nie wiem, czy inne gatunki mają taką potrzebę, być może tak. Musimy myśleć i mówić także o tym, czego nie wiemy. Na pozór rozsądny człowiek powinien mówić tylko o tym, co wie, ale to nie jest prawda. My musimy sobie także wyobrażać sobie możliwe scenariusze naszych działań. Biznes, jak każda inna sfera ludzkiej działalności, opiera się także na hipotezach, planach, na projektach, które tylko w części można określić i przewidzieć. Kto ma bogatszą wyobraźnię i lepiej potrafi przewidzieć rozmaite konsekwencje swoich działań, ten jest skuteczniejszy. Literatura nas ćwiczy w myśleniu o ludzkich zachowaniach, o konsekwencjach sytuacji, co będzie, gdy będę kimś takim, a takim. Literatura fantastycznie nadaje się do budowania scenariuszy przyszłości.

A w dobie rozwoju technologii i komunikacji jakie są plusy i minusy uniwersytetu?

Plusem jest już to, że dzięki technologii można w ogóle zachować nauczanie. Izolacja spowodowana epidemią sprawiła, że nie żyjemy ze sobą, a jednym z najważniejszych składników życia w demokratycznym świecie jest bycie ze sobą w przestrzeni wspólnej, w pracy, na ulicy, na koncertach, w salach szkolnych, uniwersyteckich. Życie społeczne jest życiem biologicznym. Żywe istoty są ze sobą blisko. Nie da się tego niczym zastąpić. Ale gdyby nie te fenomenalne osiągnięcia nauki, jak Internet, telefony i inne urządzenia, nie moglibyśmy się uczyć. Ocaliliśmy semestry na uczelniach i w szkołach dzięki technologii. I to z nami zostanie, nie w tym rozumieniu, że już tak będziemy uczyć, ale jako uzupełnienie i zabezpieczenie tradycyjnego kształcenia. Już wiem, że jest to nam potrzebne na czas kryzysu, i tak prędzej czy później nastąpi, a pewne elementy staną się wtedy częścią naszego kształcenia, choćby po to, aby po zajęciach realnych, fizycznych, rzeczywistych zachować kontakt z naszymi uczniami, studentami.

Jakie są kompetencje przyszłości według Pana Profesora?

Hmm.. żebym ja to wiedział, to byłbym bogatym człowiekiem (śmiech). Umiejętność pracy razem nad problemami, które nie dają się rozwiązać w obrębie jednej dyscypliny, jednej specjalności. Większość problemów, z którymi będziemy mieli do czynienia, wymaga wspólnego namysłu i pracy co najmniej kilku dyscyplin. Prosty przykład: jeśli mówimy o jednej ze zmór dzisiejszych czasów, jaką jest powietrze, to analizujemy, czym oddychamy, zakładamy przekonanie ludzi do tego, że należy zmienić obyczaje energetyczne: czym palimy, w czym palimy, jakich technologii używamy. Teraz musimy sobie postawić pytanie: kto rozwiąże nam ten problem? Chemik? Energetyk? Psycholog? Socjolog? Nauczyciel? Nikt w pojedynkę. Żeby ludzi skłonić do zmian nawyków, nie wystarczy analiza składu powietrza i opracowanie technologii, według której można w mądrzejszy sposób ogrzać domy czy napędzać samochody. Trzeba nas jeszcze do tego przekonać, trzeba dokonać analizy, na ile nasza sytuacja ekonomiczna nam na to pozwala, jakie inne problemy to wygeneruje, znaleźć sposób komunikacji, aby dotrzeć do świadomości ludzi: czy robić to już od dziecka w szkołach, wprowadzając na przykład przedmiot czy komponent kształcenia, aby wychować w przyszłości świadomego ekologicznie obywatela, jak przekonać ludzi starszych mających określone przyzwyczajenia. Tego nie da się rozwiązać w obrębie jednej dyscypliny. Nie wystarczy powiedzieć, że to się po prostu opłaca i trzeba tak zrobić. W związku z tym powiedziałbym, że należy kształcić takie zdolności u ludzi do tworzenia krótkotrwałych „thing tanków”, gdzie trzeba szybko podjąć jakąś decyzję, rozwiązać problem, który wymaga efektywnego namysłu, rozmowy ludzi reprezentujących różne dyscypliny, pracujących nad problemem, który jest z natury swej niejednorodny. Takich kompetencji uczyłbym dzisiaj. To się na pewno przyda bez względu na to, jak świat się zmieni. Świat robi się coraz bardziej złożony. My się nawzajem bardzo potrzebujemy z naszymi różnymi kompetencjami.

W Kolegium Indywidualnych Studiach Międzyobszarowych wspomniany model z sukcesem Państwo wdrażacie…

Eksperymentujemy, bo tak też postrzegamy Uniwersytet, że prócz tych regularnych studiów i regularnego kształcenia, które ma nam dać filologów, fizyków, prawników, Uniwersytet powinien nieustanie eksperymentować z nowymi formami zarówno nauczania, jak i badań naukowych. Dotknęła Pani bardzo bliskiego mojemu sercu Kolegium Indywidualnych Studiów Międzyobszarowych, które jest najbardziej progresywną, eksperymentalną jednostką dydaktyczną w naszym Uniwersytecie, myślę, że też w Polsce. Uczymy studentów budowania zespołów interdyscyplinarnych, które mają rozwiązać problemy niemożliwe do rozwiązania w obrębie jednej dyscypliny prawa, filologii, fizyki i biologii. Studenci pracują ze sobą razem. To bardzo trudne, ale fascynujące zadanie.

Czym dla Pana Profesora jest śląskość i co sądzi Pan o powołaniu Metropolii Śląskiej ?

Śląskość jest przede wszystkim doświadczeniem. Tak bym powiedział. Przez długi czas w moim życiu nie całkiem uświadomionym, związanym po prostu z życiem na tym kawałku świata, w którym się przebywa. Tak naprawdę śląskość, kaszubskość, podhalańskość, każde nasze doświadczenie w związku z regionem, staje się jasne dopiero, kiedy je opuścimy. Mam taką koncepcję, że droga do siebie wiedzie przez obce krainy. Ryba chyba tak do końca nie wie, że pływa w wodzie, nie zastanawia się specjalnie nad tym jak wygląda woda, dopiero jak zostanie wyrzucona na brzeg albo jak przejdzie ze słodkiej do słonej wody, wtedy dopiero widzi, że tak jest. Do świadomości miejsca dochodzimy dopiero, kiedy z niego wyjdziemy. Uświadamiają nam ją też niekiedy inni. Podczas pewnych wakacji wakacjach kolega, z którym grałem w piłkę nad morzem, stwierdził: A Ty jesteś ze Śląska! Ale jak ze Śląska? Bo mówisz inaczej. I to jest pierwsze, dość powszechne, doświadczenie. Tego nie lubię albo to lubię. Potrawy, język, sposób ubierania, relacje rodzinne. To są te rzeczy, które okazują się dla nas naturalne, ponieważ w nich żyjemy i są przezroczyste, nie dostrzegamy ich. I dopiero inni mówią nam, że jesteśmy inni, a przecież my jesteśmy swoi, a potem idziemy do szkoły, idziemy na studia, wtedy się uczymy, że jest coś takiego jak Polska.
Polska literatura, polski język. Dla polonisty jest to bardziej formujące doświadczenie. Okazuje się, że to polskie jest inne niż było w domu, ja celowo nie używam słowa „śląskie”, bo ja bym to raczej określił kulturą domową, którą każdy z nas ma, a potem się okazuje, że to, co było dla mnie powietrzem i wodą dla ryby, nazywa się Śląsk. I wtedy zaczynamy się zastanawiać co to ten Śląsk, na czym ta moja inność polega. Czasem się przed tym bronimy, jeśli jest to stygmatyzowane. Bo tak było ze Śląskiem długi czas, gdzie ten język był przedmiotem szyderstwa, a stereotyp Śląska związany z ciężką pracą fizyczną też ciążył na nas mocno. Dzisiaj na szczęście to zanika albo już zaniknęło, ale w naszym pokoleniu było jeszcze dość mocne, nawet jeśli ja jestem Ślązakiem cieszyńskim, to też jest ogromna różnica, ten rodzaj stygmatyzowania powoduje reakcje obronne, albo ucieczkę od śląskości, prawda? Albo osadzenie się w tej śląskości na przekór: Chcecie to będę jeszcze bardziej śląski. Potem temu towarzyszyła wiedza, pewnie jak wielu z nas interesujących się swoim regionem, czyli odpowiedź na pytania: dlaczego? co tu jest innego? Świadomość powikłanej historii regionu, fascynującej przez to. A teraz to jest głównie afirmacja, to znaczy przekonanie, że mieszkamy i żyjemy w zupełnie wyjątkowym regionie o bardzo ciekawej kulturze, tradycji, języku, pejzażu, który jest wspaniałym kapitałem, który wnosimy do tego co nazywamy Polską, do zbiorowości regionów, bo każdy z nas kto żyje na świecie wystarczająco długo i pojeździł po tym kraju wie, że Ślązacy jak Kaszubi, Podhalanie, jak mieszkańcy wschodniego pogranicza noszą mocny komponent odrębności, osobności. Nie ma najmniejszego powodu, aby myśleć o Śląsku jako o jakimś wybryku kulturowym czy historycznym. Jesteśmy po prostu specyficznym, mocnym, wyraźnym kulturowo regionem, który razem z innymi mocnymi kulturowo regionami tworzy bogactwo kulturowe tego kraju, tego państwa. Mam wrażenie, że jest teraz koniunktura na Śląsk. Może nie dosłownie teraz ze względu na koronawirus, ale Śląsk ma chyba ostatnio lepszy czas.

A Metropolia?

Jak najbardziej. Wydaje mi się, że każdy, kto żył na Śląsku od początku albo żyje tak długo, jak ja, czyli ponad trzydzieści lat, miał poczucie, że to w gruncie rzeczy jest organizm metropolitalny, nawet jeśli administracyjnie był zróżnicowany. Samo przemieszczanie się po Śląsku daje poczucie, że funkcjonuje się w jednym organizmie. Jadąc z Sosnowca do Gliwic, jest się właściwie w jednym mieście, a infrastruktura komunikacyjna, która jest jednym z większych osiągnięć tego regionu, jeszcze bardziej spoiła organizmy miejskie ze sobą w linii wschód – zachód, północ – południe. Nadanie regionowi spoistości organizacyjnej wydaje się bardzo dobrym rozwiązaniem. Chciałbym, żeby stało się to jak szybciej i żeby udogodnienia komunikacyjne oraz programy spajające poszczególne miasta będące częścią Metropolii działały efektywniej. Widzę także szansę na zrównoważony rozwój regionu. Co jest niepokojące i niepokoi nas od długiego czasu, to to, że dwa olbrzymie organizmy miejskie jak Gliwice i Katowice zdominują całą resztę, że będą zasysać ludzi, kompetencje, firmy. Spodziewam się, że Metropolia będzie sprzyjać zrównoważonemu rozwojowi tego regionu.

]]>