Można by pomyśleć że w tytule jest błąd, bo przecież mamy 4 pory roku. I w większości miejsc na ziemi można je z łatwością odróżnić. Na Maderze, bo o niej tu mowa, sytuacja jest jednak inna.
W miejscu gdzie średnioroczna amplituda temperatur wynosi ok 19 stopni celciusza, opady są częste, choć mało intensywne i występują na zmianę z pełnym nasłonecznieniem. A jakby tego było mało, to warto wspomnieć że całość wyspy zbudowana jest z niezmiernie żyznych skał wulkanicznych na których powstało istne eldorado dla wszelkiej roślinności, która owocuje praktycznie każdym odcieniem zieleni jaki jest mi znany, a kilka ich znam.
Zacznijmy jednak od początku… O tym, że na Maderze jest pięknie słyszałem wielokrotnie, zarówno od znajomych jak i od wszelakiej maści podróżników. W takich sytuacjach, w głowie zawsze pojawiają się gigantyczne oczekiwania co do danego miejsca. A takie oczekiwania powodują dość dużą zerojedynkowość odczuć, bo albo będzie rewelacyjnie, albo skończy się rozczarowaniem. Niemniej jednak jedynym sposobem, żeby to sprawdzić jest przekonać się o tym na własnej skórze.
Nasza podróż na Maderę wiązała się jeszcze z jednym ryzykiem, pojechaliśmy poza sezonem, a konkretnie w styczniu. Takie rozwiązanie ma jednak kilka plusów, po pierwsze jest taniej, po drugie baza noclegowa, wypożyczalnie samochodów, restauracje i przydrożne knajpki nie zaskoczą nas informacją – brak miejsc. Kolejnym plusem jest też to, że mało kto wybiera się na wakacje w niepewną pogodę z małymi dziećmi, a że leci się długo… więc sami rozumiecie. Wracając jednak do ruletki pogodowej, uznaliśmy, że jak wiosna jest tam zawsze to i w styczniu powinna być, tak na logikę.
OK, dolecieliśmy, zaczynamy przygodę i tu na starcie pojawia się wskazówka.
Zwiedzanie Madery wymaga od nas dużej mobilności, a ponieważ transport publiczny jest tak rozwinięty jak wypowiedzi Katarzyny Cichopek, to zale-cam wypożyczyć samochód. Jest to o tyle wygodne rozwiązanie, że klimat wyspy lubi żonglować zarówno temperaturą jak i opadami i tak dla przykładu w jednym miejscu spotkamy opady deszczu, a 10 km dalej pogoda będzie jak z pocztówki. Warto monitorować zmiany pogodowe na różnych grupach facebookowych, gdyż tam możemy dostać informacje innych turystów i to w miarę aktualne. Ważna sprawa, przy wypożyczaniu samochodu, warto dopłacić za pełne ubezpieczenie, jest to zalecane ponieważ większość tras prowadzi po asfaltowym spaghetti rozrzuconym wśród skał, które co chwila się kruszą i spadają na jezdnię. Jadąc trasą jednego dnia, drugiego może być zamknięta z powodu osuwiska i to jest na Maderze zupełnie normalne.
Zmienność pogodowa, o której wspomniałem wcześniej powoduje pewne trudności w planowaniu poszcze-gólnych punktów wycieczki więc warto mieć jakiś plan B, albo nawet C. My zaczęliśmy od zwiedzania południowego wybrzeża, a konkretnie od punktu widokowego Cabo Girão. Miejsca turystycznie bardzo popularnego, nie bez powodu, gdyż ten zawieszony na wysokości 580m.n.p.m. szklany taras oferuje przepiękny widok zarówno na Funchal (stolicę Madery), pobliskie klify jak i na bezkresny ocean. Sam punkt widokowy znajduje się na drugim co do wysokości klifie Europy i robi nielada wrażenie.
Kolejnym punktem, którego nie można sobie odmówić jest szczyt Pico do Arieiro. Nie jest to może najwyższy szczyt wyspy, niemniej jednak widok na wyspę z wysokości 1818 m.n.p.m. robi niesamowite wrażenie. Zwłaszcza, że nawet osoby z wadą wzroku będą w stanie dostrzec z niego taflę oceanu. Prawdą jest, że dotarcie na wysokość ponad 1800 m wychodząc z poziomu zero może być nie lada wyzwaniem i zająć wiele godzin. Prawdą jest też to, że mało kto wychodzi na tą górę pieszo, ponieważ pod sam szczyt można bez większych problemów wjechać samochodem. Natomiast spod szczytu rozpościerają się widokowe szlaki, które po prostu trzeba zobaczyć.
Jadąc dalej, docieramy do kolejnego punktu z serii: „must see”, czyli do wodospadu „das 25 fontes”, a konkretniej do parkingu, gdyż do samego wodospadu, a właściwie całej ich grupy prowadzi nas dwugodzinny szlak pieszy. Pogoda do wypraw pieszych jest idealna, nie za zimno, nie za gorąco, idziemy. Praktycznie cały szlak prowadzi asfaltową drogą więc przyjemność jest umiarkowana, natomiast cel tej wyprawy jest warty każdego wysiłku. Dwadzieścia pięć, a może i nawet więcej niewielkich wodospadów spływających po porośniętym drobną roślinnością zboczy tworzy naprawdę piękną instalację. Wszystko do siebie pasuje, każdy element tego wodospadu harmonijnie współgra z kolejnym. To naprawdę trzeba zobaczyć.
Gdyby nie to, iż mamy świadomość ile ta wyspa ma jeszcze do zaoferowania, to aż żal byłoby opuszczać te wodospady, zwłaszcza, że czekała nas ponad dwu godzinna wędrówka pod górkę.
Przemierzając wyspę mamy okazję natrafić również na atrakcje, które dosłownie stają na drodze. Jedną z nich są krowy, które swobodnie wypasają się przy drogach, a czasem na ich środku. Inną drogową atrakcją jest ponownie wodospad. Ten nazywany „Wodospadem Aniołów” rozbija się o sam środek drogi. Jest to jedno z tych miejsc, które są wręcz stworzone pod instagrama, co powoduje też chwilowy zator, bo każdy chce mieć zdjęcie pod tą naturalną myjnią samochodową, w dodatku darmową.
Teraz przejdźmy do mniej skonkretyzowanych atrakcji. Do atrakcji, których sensem jest sama trasa a nie punkt końcowy. Mowa tu o szlakach pieszych, których większość prowadzi wzdłuż górskich systemów nawadniania zwanych lewadami. Spacerując wzdłuż tych szlaków zobaczyć możemy dosłownie wszystko z czego słynie Madera. Od górskich szczytów, przez malownicze doliny porośnięte lasami aż po skalne urwiska prowadzące wprost do oceanu… bajka. Warto te piesze wycieczki dobrze zaplanować. Po pierwsze ze względu na często zmieniającą się pogodę, a po drugie ze względu na sporą rozbieżność w długości szlaków, a jest spora. Są szlaki liczące kilka kilometrów, jaki i takie, przy których wejściu tabliczka wskazuje ich aż kilkadziesiąt. Warto jednak nadmienić, że której trasy byśmy nie wybrali, nie zawiedziemy się. Doświadczymy tego czego próżno szukać na innych górskich szlakach, a mianowicie wszechobecnej zieleni w każdym jej odcieniu. Skrywa ona wiele smaczków, rzadko spotykanych w innych regionach świata. Jednym z nich są lasy wawrzynowe, które porastają mniej więcej dwadzieścia procent wyspy. Co w nich takiego niezwykłego? A to, że przetrwały one epokę lodowcową, więc jeśli ktoś kiedyś zastanawiał się jak wyglądały, lasy w których dinozaury załatwiały swoje sprawy, to tutaj może się o tym przekonać. I fakt faktem, drzewa, które je porastają mocno odbiegają wyglądem od klasycznego dębu czy buka, są powyginane, poskręcane, każde inne, a co za tym idzie wyjątkowe. Ta inność okazała się zbawienna w momencie gdy ludzie zaczęli się osiedlać na wyspie ponieważ ciężko było z tych drzew wyciąć proste deski.
Schodząc z naturalnych szlaków, warto odwiedzić wcześniej wspomnianą stolicę Madery – Funchal. Jest to stosunkowo duże (jak na tutejsze standardy) portowe miasto rozlane na zboczu wyspy. Architektonicznie nie wyróżnia się niczym szczególnym, niemniej jednak można spokojnie powiedzieć, że jest zwyczajnie ładne. Skrywa w sobie również wiele turystycznych smaczków, o których warto wiedzieć, spróbować a nawet doświadczyć. Na pewno warto przespacerować się promenadą wzdłuż przepastnego portu w którym to cumują statki i łodzie każdej maści i rodzaju. Do małych rybackich kutrów, przez ekskluzywne łodzie rodem z teledysków, aż po statki wycieczkowe. Na jednym końcu portu znajduje się muzeum oraz hotel uznanego, choć podobno nieszczególnie lubianego na wyspie Christiano Ronaldo. Na drugim zaś końcu natrafimy na kolejkę wagonikową, która zabierze nas wprost do kolejnej nietypowej atrakcji. Tą nietypową atrakcją są sanki… sanki, bez śniegu, bez zimy. Sanki napędzane siłą ludzkich mięśni oraz dobrodziejstwem matki grawitacji, mknące po ulicach miasta i to nie jakichś specjalnych wydzielonych uliczkach, tylko regularnie użytkowanych. Niecodzienne przeżycie, dające lekki zastrzyk adrenaliny.
Kolejnym miejscem wartym odwiedzenia jest główny targ w Funchal. Możemy tu dostać praktycznie każdy rodzaj ryby pływający w oceanie, jak również różnego rodzaju owoce, z którymi w kontynentalnej Europie jeszcze się nie spotkałem. Jednym z nich jest bananas (przynajmniej tak nazwała to Pani na straganie – ale wujek google podpowiada też inne nazwy) czyli połączenie banana i ananasa. Z wyglądu jak banan, po obraniu jak kukurydza, w smaku jak połączenie banana i ananasa – dziwne, ale przyjemnie dziwne, polecam. Takich smaczków na straganach znajdziemy ogrom, ale tego trzeba spróbować bo opisać raczej nie jestem w stanie.
Pod innymi kulinarnymi względami Madera nie jest jakoś szczególnie odkrywcza. Wiadomo, świeże owoce morza, dobra wołowina (najprawdopodobniej ta spotkana wcześniej przy drodze), raczej wyspiarski standard. Nie ma się do czego przyczepić, ale raczej nie dla walorów kulinarnych ciągną tam rzesze turystów.
Oczywiście to co zostało opisane w powyższym artykule jest jedynie ułamkiem tego, czego możemy doświadczyć na tej przepięknej wyspie. Potraktujcie to jako zajawkę, a po pełną wersję sięgnijcie sami.